Jestem błyskotliwa tylko wtedy, gdy jestem złośliwa

błyskotliwość co to jest

Pamiętacie mój tekst o sarkazmie? Odnosiłam się tam głównie do dowalania innym ze względu na to, że mają inne zdanie i inny światopogląd. Wczoraj dowiedziałam się też, że inne zdanie oznacza zakompleksienie. Ludzie, litości. No nic, nie o tym dziś chciałam.

Prawdę mówiąc, to trochę boję się tutaj o tym pisać, bo przecież „pozytywna” w nazwie bloga do czegoś zobowiązuje. 😉 Mam jednak zawsze nadzieję, że wiecie, że to nie jest tak, że ja nie zawsze jestem cała w skowronkach. Czasami, jak Ania Shirley, „pogrążam się w otchłani rozpaczy”, bo mi nic nie wychodzi. Czasem nawet z powodów bardziej błahych niż przypadkowe przefarbowanie włosów na zielono. Podobnie jest ze stronieniem od sarkazmu. Bywa tak, że mam wrażenie, że na moim ramieniu siedzi mały diabełek i podszeptuje mi do ucha: „No, powiedz to, powiedz. Nic takiego się nie stanie. A Ty zabłyśniesz!”. No właśnie.

Każdy kij ma dwa końce

Wyobraź sobie taką sytuację. Impreza, siedzicie sobie, rozmawiacie o życiu i śmierci, i temu podobnych pierdołach i ktoś wypowiada swoje zdanie. Ty z jakichś powodów uważasz, że ten ktoś się na tym temacie nie zna, albo nie powinien się na niego wypowiadać (jeśli z powodów osobistych – najgorzej). Mówisz: „no ty to rzeczywiście masz najwięcej do powiedzenia w tej sprawie”. Zapanowuje powszechna radość. No, prawie. Bo temu jednemu komuś będzie przykro. W takich sytuacjach naprawdę warto zastanowić się, czy… warto. 😉 Bo dobry żart to taki, z którego mogą się pośmiać wszyscy.

To tylko przykład, ale tak dowalić można na wiele sposobów. Najczęściej odnosząc się właśnie do czyichś przekonań, o czym pisałam we wspomnianym wyżej tekście. Wierzcie mi, że tego typu odzywki często cisną mi się na usta. Najczęściej udaje mi się je powstrzymać, bo wiem, że chwilowe zabłyśnięcie nie jest warte sprawienia komuś przykrości. Zdecydowanie wolę normalnie dyskutować, używając racjonalnych argumentów, jeśli się z kimś nie zgadzam. Najbardziej niezrozumiałe jest dla mnie używanie dowalania jako argumentu w mediach społecznościowych, gdzie mamy przecież czas na to, żeby przemyśleć swoją wypowiedź.

Pod publiczkę

To jest trudne. Ciężko jest wyrzec się tego poklasku, jaki daje złośliwość. Bo złośliwości są inteligentne. Złośliwości bawią towarzystwo. A przy tym wszystkim są wredne. W internecie jad wręcz sączy się z każdej strony. Nie mówię tu tylko o hejcie (żółciochluście – słyszeliście o tym tworze? podoba się Wam?), ale też o tekstach – na portalach i blogach. Pytam: po co? Żeby się dowartościować? Żeby być takim och-ach-obrazoburczym i przyciągać czytelników na potęgę? Na przyciągnięcie uwagi czytelnika jest wiele różnych sposobów. Nie rozumiem, po co wybierać akurat ten.

blyskotliwość co to jest

Ogólnie ze złośliwością jest tak, że ona jest pod publiczkę. Zawsze. Dużo bardziej wartościowe dla Waszego wnętrza będzie właśnie powstrzymanie się od złośliwości. Wtedy można się nauczyć bardziej uprzejmych rozwiązań. A to też wymaga użycia intelektu.

Co robić? Jak żyć?

Przede wszystkim, pamiętajcie: najważniejsze to powstrzymać się od złośliwości skierowanych w stronę konkretnej osoby. Warto też zwrócić uwagę na generalizowanie – „weganie popłaczą się, gdy zjem przy nich steka”, „eko-świry myją się tylko w deszczówce”, „feminazistki są brzydkie, krzyczące i nie golą pach”, „faceci to świnie”. Wiecie, co to jest, prawda? Stereotypy. Nie powielajcie ich. Ludzie są różni.

A propos stereotypów – to właśnie w ich stronę kierujcie złośliwe uwagi, jeśli ciężko Wam bez tego żyć (tak, jak mi jest ciężko). 😉 Przez stereotypy powiela się przekonania, które często (choć oczywiście nie zawsze) są szkodliwe i wywołują niepotrzebną niechęć albo nawet nienawiść do inności. A to kończy się zawsze źle. Dlatego im częściej będziemy stereotypy obalać ośmieszając je, tym mniej będzie negatywnego ładunku emocjonalnego w dyskusji o inności.

Gdzie jeszcze nieszkodliwie można ulokować złośliwość? Komentując codzienne sytuacje w oderwaniu od konkretnych osób lub grup, wyśmiewając samą/samego siebie i swoją wpadkę (to jest właśnie dystans) i tzw. głupotę ludzką – jeśli w ten sposób można uchronić inne osoby przed popadaniem w podobną głupotę i narażaniem się na różne niebezpieczeństwa na przykład. Idealnym ujściem dla złośliwości będzie też polityka, o ile będziecie kwestionować polityczne decyzje bez odniesienia do cech konkretnych osób (płeć, wiek, wyznanie, narodowość), czego uroczym przykładem jest powstające obecnie Ucho Prezesa. 🙂

błyskotliwość co to jest

Moim zdaniem spokojnie możecie też używać ironii, choć potocznie uważa się ją za ukrytą złośliwość. Zrozumiałam, czym jest i jak jej używać, mając 10 lat i od tamtej pory bardzo się tym chełpię. 😉 Rzecz w tym, że ironia wcale niekoniecznie musi obrażać rozmówcę. Żeby nie szukać daleko, kilka przykładów: „to genialny pomysł”, „- jak ci minął dzień? – wręcz wspaniale„, „piękną dziś mamy pogodę, doprawdy„. Być może ktoś się ze mną nie zgodzi, ale moim zdaniem ironia jest naprawdę nieszkodliwym środkiem wyrazu. 🙂 Bardzo lubię czytać ironiczne teksty – gdy znajdę jakiś blog, który jest ironiczny, ale nie ocieka jadem i szyderstwem, to jestem wniebowzięta. 🙂

I jeszcze jedna sprawa. Jest jeszcze coś takiego jak „obgadywanie”, którego znaczenie zostało przedziwnie rozszerzone. Obgadywać to znaczy mówić o kimś, gdy nie jest obecny, z reguły pogardliwie i fałszywie. Stwierdzanie faktów o kimś lub o jakiejś sytuacji, zwykłe opowiadanie o kimś, nie wydaje mi się szkodliwe. Uważam, że należałoby właśnie zwykłe opowiadanie oddzielić grubą krechą od obgadywania i dziwi mnie, że w definicji w Słowniku Języka Polskiego pada określenie „z reguły”.

Chętnie się dowiem, jakie jest Wasze zdanie na ten temat. 🙂 Zawsze można się czegoś nauczyć. A może znacie jakieś blogi, książki lub filmy, które są ironiczne, ale nie sarkastyczne?

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Ci się spodobać:

  1. Nie masz za grosz dystansu! Różnica między żartem a sarkazmem
  2. Terror pozytywności?
  3. Rzut (krytycznym) okiem na „hygge”
  4. Jak to jest z tym posiadaniem?
  5. Jak sobie radzić z negatywnymi ludźmi?

Dlaczego warto czytać książki o rozwoju osobistym | 52 Tygodnie Pozytywności

warto czytać książki o rozwoju osobistym

W zeszłym roku totalnie przegapiłam Dzień Książki i Dzień Pisarzy. Nie wiem, jak mogłam. Ja, która książki uwielbiam, która na książkach się wychowałam! Dziadek opowiadał mi, że gdy byłam mała, to można było przy mnie robić wszystko i wcale nie przeszkadzałam. Z jednym wyjątkiem – czytać przy mnie to była niemożliwość. Wyrywałam gazety i książki. Po prostu denerwowało mnie to, że oni czytają, a ja nie umiem! Taki już pies ogrodnika ze mnie był. Byłam chyba bardzo zdeterminowana w tej kwestii, bo nauczyłam się czytać mając 4 lata, żeby nie być gorszą od tych wszystkich dorosłych! 😉

Przeszłam przez wiele czytelniczych faz – pochłonięcie całej serii o Ani Shirley (do której swoją drogą teraz wróciłam i wciąż ją uwielbiam), książki przygodowe (i ta irytacja, gdy dostrzegłam, że przygód nigdy nie przeżywają dziewczynki), kryminały Chmielewskiej (bo mama czytała), książki o uzależnieniach, Wędrujące Jeansy, romanse Sparksa, powieści wiktoriańskie, Vargas-Llosa, Murakami i oczywiście dorastanie na Harrym Potterze (dosłownie! Pierwszy tom przeczytałam mając 9 lat, ostatni – 18).

Pod koniec liceum zaczęła się kolejna faza, której jestem wciąż wierna (choć właściwie paru innym też, ale tej szczególnie). Czytałam wtedy Zwierciadło i Sens. Tak się składa, że oba te pisma miały rubrykę z poleceniami czytelniczymi. Jakkolwiek głupio to nie brzmi z racji tego, że miałam wtedy 19 lat, pierwszą książką tego typu, która mnie zainteresowała, było Gdyby Budda się ożenił Charlotte Kasl. To było odkrycie i wielka faza na buddyzm. 🙂 Ta książka sprawiła, że chciałam więcej i więcej, choć niekoniecznie ograniczając się do buddyzmu (ale cieszę się, że od tego właśnie zaczęłam). Oczywiście nadal doceniam czytanie powieści dla czystej przyjemności, ale zawsze staram się je przeplatać książkami o rozwoju osobistym.

Pozwolę sobie w tym tekście powiedzieć Wam dlaczego uważam, że warto po takie książki sięgać i które z nich szczególnie Wam polecam. 🙂

Dlaczego warto czytać rozwojowe książki?

#1 Sam akt czytania podnosi na duchu

Mówi się, że z rozwojowych książek nic się nie wyciągnie, jeśli nie będzie się ich czytało powoli, w skupieniu, z przerwami i wykonując zalecane ćwiczenia. Jasne, coś w tym jest – dzięki takiemu czytaniu korzystamy z książki na maksa. Ale jeśli daleko Wam do wiary w ich moc, to mi daleko do wiary, że tak sumiennie przyłożycie się do czytania. 😉 Natomiast wiem, że jeśli przeczytacie jakąś książkę dotyczącą rozwoju osobistego i ona w jakiś sposób Was zainspiruje, to już jest coś! Być może wrócicie jeszcze do niej, żeby wykonać ćwiczenia – i będzie to jeszcze bardziej super, bo zrobicie to bez żadnego wewnętrznego przymusu, ale z czystą radością. 🙂

#2 Dzięki nim zaczynamy robić rzeczy, o które nigdy byśmy siebie nie podejrzewali

Na przykład zaczniemy tak układać sobie dzień, żeby znalazło się w nim miejsce na odpoczynek i robienie czegoś, co się lubi. Kiedyś pisałam o tym, jak było, gdy byłam na studiach I stopnia. Wiecie, socjologia na Uniwersytecie Warszawskim = czytanie, czytanie, czytanie, a do tego przyswajanie niesamowitych ilości materiału (w tym statystyki i ogarniania programów do jej ogarniania w komputerze). To oczywiście było wspaniałe, bo same studia tak bardzo zmieniły mój sposób postrzegania świata, że nawet książki rozwojowe ich nie przebiły. 🙂 Minus był taki, że czasami (przez długie okresy) miałam tak dosyć wszystkiego – a przede wszystkim czytania – że potrafiłam zdobyć się tylko na odmóżdżające rozrywki. W końcu zebrałam się w sobie, przeczytałam jakąś książkę rozwojową (nie pamiętam w tej chwili, która to była), w której napisane było, że nie można zrezygnować z tego, co się lubi, ze względu na … – tu wstaw swoją wymówkę w stylu jestem przemęczona, nie mam czasu, itd. – bo ma się tylko jedno życie. A czym to życie jest bez przyjemności? Uświadomiłam sobie wtedy, że tak to nie będzie, protestantką nie jestem. Znajdę czas na te powieści i koniec. I znalazłam. I byłam przeszczęśliwa.52252852856421

#3 W każdej z nich znajdzie się choćby jedna rzecz, którą da się dla siebie wyciągnąć

Ok, czasami patrzę na książkę i wiem, że niczego nowego się z niej nie dowiem. No chyba że sobie utrwalę. Ale komuś innemu ta sama książka, może otworzyć oczy i wytworzyć u niego prawdziwe katharsis. Wszystko zależy od tego, na jakim etapie życia (i rozwoju) jesteśmy. Ja jednak, jeśli już jakąś książkę czytam, to staram się wyciągnąć z niej cokolwiek. A to też bardzo rozwijające zajęcie. 😉 Ba! Sama krytyka jakiejś książki jest rozwijająca. Widzicie? Same zalety! 😉

#4 Dla każdego coś dobrego

warto czytać książki o rozwoju osobistym

Na rynku jest w tej chwili mnogość tego rodzaju książek. Chcesz się rozwinąć biznesowo albo intelektualnie? Proszę bardzo! Wolisz skupić się na rozwoju duchowym, chcesz pozbyć się jakichś ograniczających Cię przekonań? I dla Ciebie znajdzie się sporo tytułów. Liczysz na to, że uda Ci się wzmocnić swój związek? Nie ma problemu. Szukajcie, a znajdziecie. 😀

#5 Ułatwiają stawanie się najlepszą wersją siebie

Jeśli tu jesteś, to pewnie lubisz czytać blogi, które poruszają tematykę rozwoju osobistego i ogarniania swojego życiowego popaprania. 🙂 Rzecz w tym, że na blogach dostajesz wersję okrojoną. Choćby dlatego, żeby dobrze Ci się czytało i żeby nie było za długo. Z tego właśnie powodu uznałam za stosowne zrobić cykl, żeby jakoś bardziej to poukładać. Jednak książka ma tę zaletę, że organizuje więcej wiedzy, niż może jeden blogowy artykuł. Książka tę wiedzę pogłębia. Dzięki formie książkowej łatwiej osiągnąć cel, jakim jest stawanie się lepszym.

#6 Czytanie każdej książki czegoś uczy

Pozwólcie, że tu za bardzo nie będę się zagłębiać, bo zalałabym Was swoimi przemyśleniami odnośnie swoich ulubionych powieści. One uczą nas w mniej lub bardziej zawoalowany sposób rozmaitych wartości – lojalności, miłości, szacunku, tolerancji itd., a także rozwijają wyobraźnię. Książki rozwojowe wysupłują tę wiedzę i składają ją w usystematyzowaną formę.

#7 Dosłownie zmieniają życie i sposób patrzenia na świat

Czasami po przeczytaniu jakiejś książki – zwłaszcza takiej, po której odczuwamy katharsis – nagle widzimy wszystko inaczej. Nagle możemy góry przenosić i wierzymy w siebie jak nigdy dotąd. Czy samo to nie jest wystarczającą zachętą, żeby po taką książkę sięgnąć?

Gdybym chciała opisać więcej ich zalet, musiałabym odwoływać się do konkretnych pozycji i byłoby zbyt długo. Dlatego na tym zakończę. A może Wy chciałybyście/chcielibyście coś dodać?

Które pozycje szczególnie polecam?

Podaję Wam tytuły na sucho, bez opisów, bo bez problemu znajdziecie je w internecie. Każda z nich ogromnie wpłynęła na moje życie (niektóre całkiem niedawno!) – myślę, że bez przeczytania ich nie myślałabym tak, jak myślę teraz.

  • Gdyby Budda się ożenił, Charlotte Kasl (wspaniała książka dla osób, które chcą wznieść swój związek na wyżyny :))
  • Jak przestać się martwić i zacząć żyć, Carnegie Dale
  • Możesz, jeśli myślisz, że możesz, Norman Vincent Peale
  • 30 dni do zmian, Edyta Zając
  • Projekt Szczęście, Gretchen Rubin
  • Potęga teraźniejszości, Eckhart Tolle
  • Bliskość. Zaufaj sobie i innym, Osho

Zachęcam Was, żebyście sięgnęły/sięgnęli po którąś z ww. pozycji w ramach 12. (jak to się stało, kiedy to minęło?!) zadania. 😉

Zadanie #12 Kup lub pożycz rozwojową książkę o interesującej Cię tematyce

warto czytać książki o rozwoju osobistym

Nie ma lekko! Wiedziałyście/wiedzieliście, że coś takiego w końcu nastąpi i uderzę w Was bardziej wymagającym wyzwaniem. 🙂 Jako że dla każdego coś innego, to superpraktyczni zadaniowcy powinni poszukać raczej czegoś w stylu „7 sposobów na…” albo po prostu zajrzeć do książki i sprawdzić, czy jest naszpikowana praktycznymi ćwiczeniami, super-hiper-naukowo nastawieni ludzie mogą sięgnąć po pozycje bardziej naukowo-psychologiczne książki, które dokładnie wyjaśniają, jakie mechanizmy nami rządzą, a osoby z natury bardziej uduchowione i kreatywne będą uszczęśliwione pozycjami Osho lub innymi bardziej prowokującymi do przemyślenia niż do wykonywania konkretnych zadań.

Po prostu to zróbcie. Jeśli kupujecie, to może niekoniecznie polećcie do empiku i kupcie to, co będzie akurat na półce, ale pomyślcie najpierw, jaki aspekt swojego życia chciałybyście/chcielibyście poprawić (związek, biznes, a może wszystko po trochu?), poszperajcie w internecie (a nuż w jakiejś księgarni trafi się jakaś sympatyczna promocja. ;)), poczytajcie opinie, sprawdźcie, co do Was trafia i wtedy zdecydujcie się na zakup. Nie kupujcie kota w worku. A gdy już będziecie mieć książkę w ręku, pamiętajcie, by czytać ją w skupieniu. Czasem może wydawać się, że to są jakieś bzdury (to akurat niestety czasami prawda, dlatego trzeba uważać, co się wybiera) i wszystko już wiecie, ale jeśli nie będziecie uważni i nie przyłożycie się do proponowanych ćwiczeń, to wyciągniecie z danej książki zdecydowanie mniej, niż byście mogli.

Ja zdecydowanie muszę dokończyć Pełną MOC możliwości i Magię olewania. Jeszcze nie do końca jestem pewna, co z nich wydobędę, ale coś na pewno! 🙂

Macie jakąś rozwojową książkę na oku? A może obecnie coś czytacie? Podzielcie się tytułami książek, które bardzo wpłynęły na Wasze życie – powieści zdecydowanie też mogą być. 🙂

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Pozostałe teksty z tego cyklu:

  1. Potęga wytrwania w decyzji, czyli postanów coś sobie | 52 Tygodnie Pozytywności
  2. Szacunek i tolerancja, czyli podstawa wszelkich relacji | 52 Tygodnie Pozytywności
  3. Odgruzuj swoją przestrzeń i poczuj przypływ energii | 52 Tygodnie Pozytywności
  4. Stwórz swoje własne rytuały | 52 Tygodnie Pozytywności
  5. Wiosenne zmiany | 52 Tygodnie Pozytywności
  6. A może by tak… nieco profilaktyki | 52 Tygodnie Pozytywności
  7. Rezygnacja – jak to ugryźć? | 52 Tygodnie Pozytywności
  8. Czym dla CIEBIE jest pozytywność? | 52 Tygodnie Pozytywności
  9. Zaplanuj podróż | 52 Tygodnie Pozytywności
  10. Wyślij kartkę, nie SMS-a | 52 Tygodnie Pozytywności
  11. Jeśli musisz z kimś konkurować – konkuruj ze sobą | 52 Tygodnie Pozytywności

A na dokładkę: Terror pozytywności?

DIY Płyn do mycia szyb i luster

domowy płyn do szyb z octem

Szukasz dziecinnie prostego w wykonaniu domowego środka do mycia okien, luster i ogólnie większych szklanych powierzchni? Dobrze trafiłaś/ trafiłeś, bo jakiś czas temu wykombinowałam coś super i zaraz się tym podzielę. 😉

Przyznaję – mam umyte okna. W jednym pokoju. 😉 Nie dostaję fisia, że koniecznie przed świętami trzeba to zrobić. Myję okna, gdy już jest na tyle ciepło, że się da. W zasadzie to wcale nie lubię tego robić, ale lubię mieć je czyste, więc od czasu do czasu podejmuję ten nieznośny wysiłek. 😉 Gdy wprowadzaliśmy się do obecnego mieszkania, kupiłam gotowy płyn, żeby było szybko, ale teraz miałam już trochę czasu, więc postanowiłam wypróbować zrobić coś samodzielnie. Coś skutecznego, niedrogiego, niepozostawiającego smug i nietoksycznego dla mnie i dla środowiska.

Słyszałam już wcześniej o zwykłym, starym, babcinym przepisie, który składał się wyłącznie z wody i octu. Słyszałam też o tym, że alkohol izopropylowy bardzo ładnie nabłyszcza różne powierzchnie i świetnie usuwa brud, z którym inne środki sobie nie radzą (jest też świetny przy odtłuszczaniu powierzchni, na które chcemy coś nakleić, np. podkładkę filcową albo wieszaczek – to akurat mam sprawdzone). Postanowiłam więc ten babciny płyn zamienić w… turbo płyn, dodając do niego odrobiny alkoholu. Izopropylowy będzie najlepszy, ale jeśli z jakiegoś powodu nie macie do niego dostępu, to możecie wlać i wódkę. Okna i szyby czyste i błyszczące jak ta lala, panie. 😉

Domowy turbo-płyn do mycia szyb i luster (ekologiczny)

Czego potrzebujemy?

domowy płyn do szyb z octem

  • 1 szklanki wody demineralizowanej
  • 1 szklanki octu spirytusowego
  • 2 łyżek alkoholu izopropylowego (ew. wódka lub spirytus, ale polecam
  • butelki ze spryskiwaczem
  • minuty czasu wolnego (polecam odpuścić scrollowanie fb lub wgapianie się w tv)

Wykonanie:

domowy płyn do szyb z octem

Miało być dziecinnie proste, więc:
Do butelki wlać wodę, ocet i alkohol, zamknąć i wstrząsnąć. The end. Zero kombinacji.

domowy płyn do szyb z octem

Do pełni szczęścia potrzebujemy szmatki z mikrofibry (a najlepiej dwóch – jednej do mycia, drugiej do wycierania), ręki, która umie wykonywać ruch „S” i już. Nie używam żadnych ściągaczek, myjek parowych ani innych cudów. Naprawdę, nie ma takiej potrzeby.

A Wy, czym myjecie okna? Lubicie tę czynność? Dajcie znać, czy mój przepis u Was się sprawdził. 🙂

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Ci się spodobać:

  1. 2 naturalne środki czyszczące + bonusowy „naprawiacz” drewna
  2. Ekologiczny domowy proszek do prania
  3. Eko-sprzątanie: 10+ zastosowań sody oczyszczonej
  4. Eko-sprzątanie: 6 zastosowań octu spirytusowego
  5. Jak oczyścić skórkę z cytryny?

Jeśli musisz z kimś konkurować – konkuruj ze sobą | 52 Tygodnie Pozytywności

nie porównuj się

Niezależnie od tego, czy mówimy o osiągnięciu życiowego sukcesu czy osiągnięciu życiowego zen, najważniejszą umiejętnością do spełnienia ich jest umiejętność nieporównywania się z innymi. A nade wszystko, jest to fundament pozytywnego życia. 

Ok, porównywanie jest dla ludzi naturalne – ale nie na zasadzie „a Zośka jest lepsza w … niż ja”. Naturalne to jest wybieranie tego, co jest dla nas najlepsze. A więc porównywanie tego, co moglibyśmy zjeść, w jakim hotelu spać, co moglibyśmy zrobić, czym zająć się w życiu, gdzie mieszkać i – w końcu – porównywanie ludzi, z którymi chcemy spędzać czas i tych, z którymi chcielibyśmy spędzić życie i mieć z nimi dzieci. W tym rozumieniu porównujemy non stop – świadomie lub podświadomie. Dokonujemy możliwie najlepszych wyborów w oparciu o narzędzia (wiedzę, życiowe doświadczenie itp.), którymi w danym momencie dysponujemy. Takie już z nas homo oeconomicusy. Jednak bezustanne porównywanie się z innymi – to już zmora naszych czasów. Dotyczy to szczególnie kobiet, bo to my najbardziej narażone jesteśmy na zabiegi marketingowe, mające na celu skuszenie nas na nabywanie coraz to nowych dóbr, które miałyby nas upiększyć, wyszczuplić, odmłodzić…

Wymarzona sylwetka

Moje ostatnie podejście do odchudzania było pod tym względem sukcesem. Porównywałam się tylko do siebie – do tego, jak silna/słaba byłam podczas ćwiczeń wczoraj, jaką kondycję miałam wczoraj, jak wyglądałam wczoraj, co zjadłam wczoraj. Ja. Nie co zjadła i ile brzuszków zrobiła Zośka. Teraz, gdy trochę przytyłam – przyznaję – biorę się za siebie nie dlatego, że Zośka ma talię osy, a ja nie. Tylko dlatego, że lubię mieć niewiele ciuchów i wkurza mnie, jak nie wchodzę w zeszłoroczne. Kiedyś jednak nie było tak kolorowo. W szkole bardzo porównywałam się do szczuplejszych i zgrabniejszych koleżanek. Teraz jednak wiem, że to po prostu idiotyczne. Mamy takie ciało, jakie mamy i tylko na takim możemy pracować. Ja nigdy nie będę miała tej całej talii osy, ani figury modelki, choćbym nie wiem, jak się katowała. Za to zawsze będę miała najszersze biodra na świecie i nic na to nie poradzę. Akceptuję je. Teoretycznie czynią mnie biologicznie bardziej atrakcyjną. 😉

nie porównuj się

Wymarzony styl życia

Ostatnio rozmawiałam z kimś, kto pieniędzy nie ma zbyt wiele, o ludziach, którzy mają ich w bród. Bardzo zirytowało mnie jego podejście. Opowiadał mi o kobiecie, która ma 200 par butów (zdziwiłby się, ile butów mają różne divy; co to jest 200… ;)) i że według niego, to oznacza, że ona jest głupia, bo na co komu tyle butów i w ogóle to trzeba wydawać pieniądze rozsądnie. Jasne, jak się ma mało to trzeba wydawać pieniądze rozsądnie. Jak się ma dużo, to ta kwestia już troszeczkę inaczej wygląda. Usłyszałam też – w odpowiedzi na mój argument, że bogaci ludzie często oddają sporą część swoich dochodów na cele charytatywne – że to biedni dają najwięcej na fundacje. No tak, wiecie, te 100 milionów, które zebrał WOŚP, to biedni dali (w naszym kraju żyje 38 milionów ludzi, rachunek jest prosty). A przede wszystkim – co komu do tego, kto ile wydaje? No pytam się, co? I co to jest? Zazdrość? Pewnie ukradł. Wiadomka. Ludzie, jeśli chcecie mieć dużo pieniędzy, to zarabiajcie, kombinujcie, myślcie. Albo przestańcie narzekać i czepiać się ludzi, którzy mają ich dużo. Jak będziecie mieć dużo swoich własnych, to wtedy sobie je wydacie ,,rozsądnie” i po swojemu.

Idealny dom

Temat na czasie, bo po świętach. Jak wiadomo, trzeba mieć dom idealny. Zawsze czysty i uporządkowany. W każdym pomieszczeniu. Naczynia zawsze pozmywane na świeżo. Pranie zrobione i rozwieszone. A później poprasowane. Okna myte co miesiąc najlepiej. Masz ogród? Najgorzej. Musi być w nim więcej kwiatków niż sąsiada. Spróbuj przegapić idealny moment koszenia trawnika. Koniec świata. Jak oni tak mogli zapuścić ten ogród. No jak mogliśmy, jak?! W przypadku rodziców – dzieci najszczęśliwsze na świecie i nigdy nie płaczące. A jak się jest kobietą – to oprócz tego, że się już uczyni ten dom idealnym, to jeszcze trzeba uczynić siebie idealną – szczupłą, z idealnym manicurem, pedicurem, wydepilowaną, umalowaną, z idealną fryzurą i błyskiem w oku. No jak ona tak może, to czemu ja nie mogę? Ja nie mogę być lepsza niż ona?!

Oraz każda inna idealna sfera życia

No ludzie, no. Tak się nie da. Nie gloryfikujcie kogoś, kto wydaje się Wam idealny, kto wydaje się nie wkładać wysiłku w utrzymanie tego idealnego domu, idealnej sylwetki i idealnych dzieci. Zapewniam, że jeśli ma to wszystko, to wkłada w to ogromny wysiłek, na pewno kosztem czegoś. Chociażby snu albo relacji z partnerem. Starajcie się być najlepszymi wersjami siebie samych, a nie być lepszymi niż Kaśka, Maryśka czy Antek. Każdy z nas dysponuje tym, czym dysponuje – ktoś będzie sprytniejszy, ktoś ładniejszy, ktoś bardziej wygadany i towarzyski. Ktoś inny będzie piękny. Albo uroczy. Albo niesamowicie inteligentny. Albo będzie Idealną Panią Domu. Albo będzie mieć smykałkę do biznesu. Każdy z nas jest inny. Nie sztuką jest oceniać innych i próbować im dorównywać pod każdym względem. Sztuką jest odnaleźć w sobie najlepsze cechy, nauczyć się je podkreślać i szlifować swoje talenty i umiejętności.

Zadanie #11 Nie porównuj się z innymi

W ciągu kilku najbliższych dni spróbuj wyłapywać momenty, gdy porównujesz się do innych. Przekierowuj wtedy swoje myśli na inne tory. 🙂 Skup się na sobie. Jaka/ jaki Ty jesteś. W czym jesteś dobra/ dobry. Co jest w Tobie ładnego. Każdą i każdego z nas życie ukształtowało w inny sposób, bo mieliśmy inne doświadczenia, spotykaliśmy innych ludzi, pracowaliśmy w innych miejscach, mamy różne poziomy i kierunki wykształcenia i – przede wszystkim – różne wartości. Wyglądamy też inaczej, bo mamy różne geny, różne sylwetki. Może w tym właśnie tkwi piękno? Jaka byłaby nasza wyjątkowość, gdyby każdy był taki sam, umiał to samo i wyglądał tak samo? Albo byśmy się pozabijali, albo doprowadzilibyśmy świat do ruiny. Gdyby każdy był niesamowicie inteligentny, to nie miałby kto budować dróg i domów. Nie miałby kto uprawiać ziemniaków. Nie miałby kto nam ich sprzedawać. Gdyby każdy był piękny i idealny, to co tak naprawdę podobałoby się nam w naszych partnerach? Co im podobałoby się w nas?

nie porównuj się

Mi też czasem włącza się takie ,,doskonałościowe” myślenie. Czasami chciałabym być idealną żoną, córką, wnuczką, przyjaciółką, gospodynią, idealną blogerką/pisarką, idealnie wyglądać, nigdy się nie mylić i na wszystkim się znać. Często wynika to właśnie z porównywania się i myślenia, że kogoś tam na pewno bardziej lubią (bycie lubianą i popularną, to nie jest cel mojego życia, ale oczywiście są osoby, które wiele dla mnie znaczą i chciałabym dla nich znaczyć równie wiele, a nigdy nie wejdę w ich głowy i się tego nie dowiem ;)) albo że pod jakimiś tam względami ktoś jest ode mnie lepszy. Dlatego w tym tygodniu zrobię sobie porządny rachunek sumienia.

Jesteśmy tylko ludźmi, ale każdy człowiek może stać się lepszy. Lepszy niż był wczoraj. To właśnie jest rozwój. Bo rozwój każdego z nas przebiega innym torem.

Małe postscriptum: pamiętajcie, że porównywanie się to nie to samo, co inspirowanie się. Warto mieć kogoś, kto Was inspiruje, kto ma podobne wartości do Waszych. Ważne, żeby Wasze wartości i cele zawsze były Wasze. Wiecie, o czym mówię. 🙂

Co powiecie na taki rachunek sumienia? Pod jakimi względami porównujecie się do innych ludzi i do kogo się porównujecie?

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Pozostałe teksty z tego cyklu:

  1. Potęga wytrwania w decyzji, czyli postanów coś sobie | 52 Tygodnie Pozytywności
  2. Szacunek i tolerancja, czyli podstawa wszelkich relacji | 52 Tygodnie Pozytywności
  3. Odgruzuj swoją przestrzeń i poczuj przypływ energii | 52 Tygodnie Pozytywności
  4. Stwórz swoje własne rytuały | 52 Tygodnie Pozytywności
  5. Wiosenne zmiany | 52 Tygodnie Pozytywności
  6. A może by tak… nieco profilaktyki | 52 Tygodnie Pozytywności
  7. Rezygnacja – jak to ugryźć? | 52 Tygodnie Pozytywności
  8. Czym dla CIEBIE jest pozytywność? | 52 Tygodnie Pozytywności
  9. Zaplanuj podróż | 52 Tygodnie Pozytywności
  10. Wyślij kartkę, nie SMS-a | 52 Tygodnie Pozytywności

A na dokładkę: Terror pozytywności?

Terror pozytywności?

terror pozytywności

Słyszeliście już na pewno o eko-terrorystach, wege-terrorystach albo o poprawnościowych terrorystach. Dziś o nowym tworze: terroryście pozytywnym. Jakkolwiek to brzmi.

Piszę ten tekst we wzburzeniu (och, jak niepozytywnie) i szczerze za wzbudzenie tego wzburzenia we mnie dziękuję znanej blogerce, którą za inne teksty cenię, ale ten jeden… no po prostu, no nie. Jeśli zaczytujecie się w blogach, to możliwe, że zgadniecie o jaką blogerkę i o jaki jej tekst chodzi. Ja żadnych personaliów podawać nie będę.

Ale o co w ogóle chodzi?

Ano o sporą nadinterpretację pozytywności. Z pozytywnością jest podobnie jak ze szczęściem (w końcu to pokrewne idee) – człowiek, który jest szczęśliwy, nie zawsze jest RADOSNY. Jak człowiek na przykład złamie nogę, to raczej nie będzie Z TEGO POWODU szczęśliwy, nie będzie skakał do góry, oł jea, złamałem nogę! Co nie zmienia faktu, że gdyby przestał uważać, że CAŁOKSZTAŁT jego życia i jego sposób myślenia czynią go szczęśliwym, bo teraz ma złamaną nogę, to to by zwykły dureń był. No przykro mi, czasem trzeba użyć mocnych słów.

I dokładnie tak samo jest z pozytywnością, pozytywnym nastawieniem, pozytywnym myśleniem. Weźmy sobie taką mnie. Taka ja sobie żyję w takim w sumie nieciekawym świecie. W świecie, gdzie bezdomni ludzie żebrzą na ulicy. W świecie, gdzie zachorowalność na raka wzrasta z roku na rok. W świecie, gdzie ciągle toczą się wojny, mordowane są dzieci, praktykowane jest niewolnictwo, ludzie są wyzyskiwani, a zwierzęta zamęczane na śmierć. Gdzie wyśmiewa się ludzi za to, że są inni. Taka ja żyję sobie w takim kraju, którego rząd tak sobie średnio mnie traktuje jako kobietę. Tak w sumie to nawet nie średnio, ale tak po prostu jakbym była upośledzona ze względu na fakt posiadania macicy. No wiecie, albo macica, albo mózg. W kraju, w którym muszę na lekarza specjalistę czekać 4 miesiące. A jednocześnie nie mogę wycofać się z NFZ-u na rzecz prywatnej opieki medycznej, bo i tak za ten NFZ będę płacić. Taka ja żyję w mieście, gdzie ludzie wciskają się do tramwaju, zanim inni wyjdą. W którym ludzie pchają się i nie patrzą, albo odwrotnie – stoją jak krowy i są najważniejsi na świecie. Pozwólcie, że tutaj zakończę tę wyliczankę, bo aż czuję te negatywne emocje wypływające spod moich palców i siejące spustoszenie w moim umyśle.

To wszystko, co wyżej napisałam to prawda. Taki jest świat. Możemy się z tym pogodzić, możemy z tym walczyć (pokojowo!), albo możemy się zatracić w narzekaniu naszym powszednim. Polskim tak bardzo. Ach, jak miło jest razem ponarzekać. Myślicie, że naszym sportem narodowym są skoki narciarskie? Piłka nożna może? A skądże! Na to miano jak najbardziej zasługuje narzekanie.

W ramach cyklu pytałam Was, czym według Was jest pozytywność. Co trzeba zrobić, żeby mieć pozytywne życie. Co daje Wam poczucie spełnienia i satysfakcji – przez co właśnie ja rozumiem pozytywne życie. Moja pozytywność to jest życie w zgodzie ze sobą, z innymi ludźmi i ze światem.

A teraz uwaga.

Pozytywność NIE oznacza:

  • bycia zadowolonym zawsze i wszędzie;
  • udawania, że świat jest kolorowy i idealny;
  • udawania, że my jesteśmy idealni;
  • braku pracy nad sobą i narcyzm (jw.);
  • braku odczuwania smutku;
  • braku odczuwania gniewu;
  • braku odczuwania żalu, rozczarowania, irytacji.

Kochane i kochani moi. Wyżej wymienione cechy i zachowania to objawy zaburzeń psychicznych, a nie pozytywnego nastawienia. Tak, są sytuacje, które wywołują w nas różne emocje. Nie kontrolujemy emocji. Może czasem nawet komuś przez moment złorzeczymy, czego (mam nadzieję!) po chwili zastanowienia żałujemy. To wszystko nie sprawia, że nagle przestajemy być pozytywnymi ludźmi. Czasami o to, by zaskoczyło pozytywne jest trudniej, bo życie jest trudne. Wiecie, jak pada deszcz, to naprawdę nie musicie się na to uskarżać. Tak, teraz mamy tragiczną pogodę. Zimno, wilgotno, fuj. Raz pada, raz nie pada. Nie może się zdecydować. Trudno. Gdyby nie deszcz, to byśmy wszyscy pousychali, mieli non-stop pożary (pomyślcie jak Australijczycy cieszą się na deszcz), trawa nie rosłaby taka piękna i zielona, nie byłoby takiej różnorodności biologicznej, a gdy jest gorsza pogoda, można robić mnóstwo przyjemnych rzeczy w domu. Albo zrobić coś, co długo odkładaliśmy, bo wcześniej lepiej było hasać po zielonej łące. Deszcz to jest pierdoła. Przy deszczu naprawdę nietrudno o pozytywne myślenie.

terror pozytywności

Natomiast, jak pisałam wyżej – są w życiu bardzo trudne sytuacje. Czasami tracimy kogoś w wyniku tragedii. Czasami musimy zrezygnować z czegoś, na rzecz czegoś innego. Czasami po prostu wszystko wali nam się na głowę i mamy wszystkiego dosyć. Ale wygrzebujemy się z tego. Pozwalamy by wybrzmiały w nas te wszystkie przykre emocje, a później żyjemy dalej. To wymaga odwagi i jest cholernie trudne. Ale to jest też dobre dla naszej psychiki. Nie bardzo rozumiem, dlaczego kiszenie się całe życie w swoim kokonku nieszczęścia miałoby być w jakiejkolwiek mierze lepsze.

Użalanie się nad sobą jest łatwe. To jest wyłącznie TWÓJ wybór, czy chcesz się użalać nad sobą i światem, czy robić coś i iść do przodu. Nikt Cię do tego nie zmusza.

No, doprawdy, gdzie ten terror? Dopóki masz wybór, dopóki ktoś nie głodzi Cię, żeby coś na Tobie wymusić – nie ma terroru. Sorry.

Jeśli mimo wszystko mój pozytywny terror jakoś Cię rajcuje (Ty psychologiczny zboczeńcu ;)), to możesz śledzić moje dalsze losy na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Jak sobie radzić z negatywnymi ludźmi?
  2. Prosta recepta na szczęśliwe życie? Żyj i daj żyć innym
  3. Czy wszystko można wybaczyć?
  4. Czym dla CIEBIE jest pozytywność? | 52 Tygodnie Pozytywności

Wyślij kartkę, nie SMS-a | 52 Tygodnie Pozytywności

jak składać życzenia na święta

Wielkanoc już za chwilę, więc najwyższy czas na wysyłanie życzeń. 🙂 A w jakiej formie najlepiej to zrobić? No jasne, że w formie kartki.

Kilka razy już wspominałam, że sama jestem wielką fanką tradycyjnych rozwiązań (ale nie w myśleniu ;)), zwłaszcza podlinkowując teksty innych (bardziej znanych ;)) blogerek. Książki czytam papierowe, teksty piszę na papierze, odręcznie (także i ten powstał w notatniku, gdy jechałam pociągiem), a życzenia składam najchętniej wysyłając kartki – szczególnie tym bliskim osobom, których nie zobaczę w okresie okołoświątecznym. Ktoś, kto jest tu ze mną od dawna może mi zarzucić, że przecież ja nie lubię obchodzenia okazji. Tylko że inni lubią. A złożenie im życzeń nie boli. A robić innym przyjemność lubię. Co innego kartka, a co innego stoły uginające się od żarcia i skrajne zmęczenie od szału przygotowań do idealnych świąt.

Dlaczego lubię wysyłać kartki i listy?

Kiedyś – ponad 10 lat temu – wymieniałam listy ze swoją przyjaciółką, bo tak się złożyło, że spotkała nas przymusowa rozłąka. Ja musiałam wrócić do rodzinnej miejscowości, ona została w Warszawie. Pamiętam, że na każdy list czekałam z niecierpliwością, a gdy już dotarł, pożerałam jego treść i natychmiast pisałam odpowiedź na pięknej papeterii (a jakże!). Dzisiaj mam już nieco bardziej ekologiczne podejście do papieru i raczej wykorzystuję ten, który mam w domu, ale samo wspomnienie jest piękne. Tym bardziej, że mogłyśmy ograniczyć się do mejli i gadu-gadu, a jednak pisałyśmy także tradycyjne listy.

Z kolei wysyłanie kartek na święta i urodziny to coś, co odziedziczyłam po swoim dziadku. On ma w głowie daty urodzin i imienin wszystkich członków rodziny i zawsze pamięta o tym, żeby zadzwonić. Na święta jednak zawsze były to kartki. Od jakiegoś czasu w jego imieniu wysyłam je ja – ze względu na to, że niestety nie wychodzi z domu. Tak mi to weszło w krew, że wysyłam je także w swoim imieniu. A że moje życie jest na tyle pokręcone, że w ciągu 25 lat, naprawdę sporo się zmieniało, to dorobiłam się tych paru osób, do których mam ochotę je wysłać. Więc wysyłam.

No dobra – to wszystko jasne – ona po prostu lubi te kartki wysyłać. Tak, to prawda, zawsze lubiłam. Taka jestem sentymentalna. Jeśli jednak sama satysfakcja Was nie przekonuje, to wgłębmy się w temat. 😉

Dlaczego otrzymanie kartki sprawia przyjemność:

  • bo miło jest postawić ładną kartkę na półkę i uśmiechnąć się za każdym razem, gdy się na nią spojrzy;
  • bo to oznacza, że ktoś o mnie pamięta;
  • bo to oznacza, że komuś zależy na mnie na tyle, żeby wyjść do sklepu czy kiosku i kupić kartkę, wypisać ją, pójść na pocztę, odstać swoje po znaczek oraz wydać na to wszystko pieniądze;
  • bo jeśli ta kartka trafi w mój gust, to będzie tylko milej.

Dlaczego SMS to nie to samo?*

  • bo utonie w powodzi innych SMS-ów (zwłaszcza bezdusznych i rymowanych);
  • bo raczej się nim nie pozachwycam;
  • bo nie wiem, czy ten SMS nie działał na zasadzie kopiuj-wklej (chyba że jest bardzo spersonalizowany);
  • bo to zupełnie nic nie kosztuje – ani czasu, ani energii, ani pieniędzy.

*Nie zrozumcie mnie źle. Jeśli spotykacie się z kimś dość często, albo spotkacie się w okolicy świąt, albo mieszkacie w tej samej miejscowości, to SMS w formie dodatku (!) nie jest moim zdaniem niczym niewłaściwym.

Zadanie #10 Wyślij kartkę przynajmniej jednej osobie, na której Ci zależy

jak składać życzenia na święta

Na początek wystarczy. A nuż się do tego przekonasz i kolejną wyślesz już komuś na urodziny? Nie musisz oddzielnie lecieć po kartkę. Idź na pocztę, kup znaczek i kartkę, wypełnij, wrzuć do skrzynki i to wszystko. Ja jednak preferuję pójść tam, gdzie wiem, że znajdę ładne i różnorodne kartki – to też da się załatwić po drodze. Oczywiście, w przypadku last minute – jak w tej chwili – wygodniej załatwić to wszystko za jednym zamachem. Przy wyborze, kieruj się gustem osoby, której chcesz ją wysłać, a nie swoim. Choć, oczywiście, przejdzie ona przez filtr Twojego gustu. Ja np. bardzo nie lubię kartek typu stroik albo pisanki, ale jeśli wiem, że ktoś takie właśnie lubi, to taką ode mnie dostanie. Ale będzie to najładniejsza kartka z pisankami, jaką znajdę w sklepie. 😉

A życzenia? Nie sil się na rymy. Napisz coś od siebie, coś, czego naprawdę szczerze danej osobie życzysz. Na pewno bardzo to doceni, bo to znaczy, że coś tam wiesz o jej pragnieniach. 😉

Mam nadzieję, że wiesz, dlaczego tekst o kartkowej tematyce znalazł się w moim cyklu. Czyż dawanie ludziom radości – choćby małej – i uśmiechu – choćby na chwilę – nie jest ultrapozytywne? A to właśnie takie drobne, sympatyczne gesty, sprawiają, że poprawiamy komuś dzień.

Moje kartki już dziś poszły w świat! A Twoje? Kartka idzie 3 dni, a czasem poczta potrafi zaskoczyć i dostarczyć kartkę wcześniej, więc masz jeszcze chwilę. 😉

A jeśli masz ochotę poczytać o życzeniowym savoir-vivrze, to zajrzyj tu. Od Aleksandry na pewno o tym dowiesz się więcej ode mnie. Ja tylko zachęcam do sprawienia komuś bliskiemu przyjemności. 🙂

No właśnie. Jaki jest Wasz stosunek do wysyłania życzeń tradycyjną drogą? Lubicie wysyłać i dostawać kartki?

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

 Pozostałe teksty z tego cyklu:

  1. Potęga wytrwania w decyzji, czyli postanów coś sobie | 52 Tygodnie Pozytywności
  2. Szacunek i tolerancja, czyli podstawa wszelkich relacji | 52 Tygodnie Pozytywności
  3. Odgruzuj swoją przestrzeń i poczuj przypływ energii | 52 Tygodnie Pozytywności
  4. Stwórz swoje własne rytuały | 52 Tygodnie Pozytywności
  5. Wiosenne zmiany | 52 Tygodnie Pozytywności
  6. A może by tak… nieco profilaktyki | 52 Tygodnie Pozytywności
  7. Rezygnacja – jak to ugryźć? | 52 Tygodnie Pozytywności
  8. Czym dla CIEBIE jest pozytywność? | 52 Tygodnie Pozytywności
  9. Zaplanuj podróż | 52 Tygodnie Pozytywności

DIY: Jak zrobić mydło w domu?

jak zrobić mydło

Zawsze chciałaś/chciałeś zrobić swoje własne mydło, ale bałaś/bałeś się, że to zbyt skomplikowane? Lubisz kosmetyki DIY? Chcesz mieć pewność, co zawierają Twoje kosmetyki? Ten tekst jest dla Ciebie!

Lubię robić domowe kosmetyki. Moim ulubionym jest krem do stóp z TEGO przepisu. Nie znalazłam jeszcze kremu, który by mu dorównywał, jeśli chodzi o zmiękczenie suchej skóry na stopach. Jednak przyznam szczerze, że akurat za mydło, to ja początkowo wcale nie chciałam się brać. Używałam sobie mydełka Alterry, które ładnie, naturalnie pachnie, dobrze się pieni i ma prosty skład, w którym nie ma Sodium Tallowate (łoju zwierzęcego). Wydawałoby się, że jest idealne. Jakiś czas temu jednak ogarnęłam się, że przecież do produkcji tych wszystkich mydeł wykorzystywany jest olej palmowy. A ja oleju palmowego używać nie chcę. Ograniczając przetworzone jedzenie można prawie że pozbyć się tego oleju ze swojego życia, ale zostaje to nieszczęsne mydło. Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego tak w ogóle chcę się tego oleju pozbyć ze swojego życia i nie wystarcza Wam za wytłumaczenie moja miłość do zwierząt i ogromna wrażliwość na ich cierpienie, to poczytajcie sobie TUTAJ.

Jakie miałam alternatywy? Po pierwsze, przestawić się na mydło w płynie. Odpada, bo unikam SLS (SMS, SLeS itd.), a mydła w płynie bez SLS są drogie. Po drugie, kupić drogie, naturalne mydło bez oleju palmowego. 20 zł za kostkę do mycia rąk? No jakoś nie. Gdybym używała go do całego ciała, to jeszcze-jeszcze, ale do rąk… No nie. Po trzecie, kupić tanie mydło bez oleju palmowego. Kupiłam mydło ISANA med, ale nie do końca podoba mi się jego skład i intensywny zapach. No i ono jakoś tak się rozłazi po całej mydelniczce, ble. Strata czasu na sprzątanie tego syfu. Zrezygnowałam. Po pierwszych dniach używania go postanowiłam, że zrobimy mydło. Mając za męża chemika, nie bałam się tego całego wodorotlenku sodu (zwłaszcza, że ostatecznie to on wszystko mieszał – Mąż, nie wodorotlenek).

Poszukałam więc co nieco w internecie o mydłach, bez specjalnego wgłębiania się, bo nie byłam pewna, czy chcę się w to wgłębiać (serio, gdyby nie ten olej palmowy, uważałabym to za zawracanie głowy), jak wyjdzie itd. Znalazłam różne receptury, pokombinowałam ze swoją, nabyłam brakujące składniki i wzięłam (a właściwie wzięliśmy) się do roboty. Sam proces tworzenia był jeszcze bardziej upierdliwy, przez to, że nie mamy ręcznego blendera i musieliśmy mieszać to trzepaczką do jajek. Ale udało się i po 8 tygodniach leżakowania mamy cudne mydełka ze świetnych olejów.

No to jak zrobić to mydło?

Akcesoria:

  • garnek ze stali nierdzewnej
  • szklany słoik
  • szklane naczynie do odmierzania NaOH
  • blender lub trzepaczka do jajek
  • forma na mydło (może być specjalistyczna, ale ja użyłam formy na muffiny)
  • miseczka – ceramiczna albo stalowa
  • termometr kuchenny
  • waga (u nas jubilerska, ale wcale nie musi być taka dokładna)
  • dla bezpieczeństwa: rękawice gumowe i okulary ochronne (w laboratoriach chemicznych za wystarczające uważane są okulary korekcyjne, jeśli ktoś je nosi, więc jeśli takie macie, to się nie wygłupiajcie i nie kupujcie specjalnych; mój Mąż lubi życie na krawędzi, więc nie miał na sobie ani jednego, ani drugiego, ale tego nie polecam)
  • folia spożywcza
  • papier do pieczenia
  • koc
  • pudełko po butach, jeśli robicie mydło w formie na muffiny
  • ocet lub kwas cytrynowy do zneutralizowania odczynu formy po wyjęciu z niej mydełek
  • papierek lakmusowy do sprawdzenia pH

Składniki:

jak zrobić mydło

  • 200 g oliwy z oliwek (u nas to była virgin, bo taką mamy w domu)
  • 150 g rafinowanego oleju kokosowego
  • 50 g nierafinowanego masła shea
  • 50 g masła kakaowego
  • 50 g oleju rycynowego
  • 190 g wody destylowanej lub demineralizowanej (w Simply/Auchanie są tanie, duże butle)
  • 70 g wodorotlenku sodu (NaOH – CZYSTEGO, nie z jakiegoś kreta)

Wykonanie:

ŻELAZNA ZASADA: ZAWSZE wlewamy NAJPIERW wodę, a dopiero PÓŹNIEJ wsypujemy do niej POWOLI wodorotlenek sodu.

Do słoika, który przygotowaliśmy sobie do zrobienia ługu (roztworu wody i wodorotlenku sodu), wlewamy NAJPIERW (!) wodę destylowaną, a NASTĘPNIE (!) wsypujemy POWOLI odmierzony wcześniej wodorotlenek sodu. Mój mąż mieszał roztwór kręcąc słoikiem (nie wstrząsając!), ale spotkałam się też w sieci z mieszaniem silikonową łopatką. Napisałabym, żebyście tego nie wdychali, ale ten zapach jest tak drażniący, że będziecie uciekać i otwierać okna sami z siebie. 😉 Roztwór zrobi się gorący. Odstawiamy do ostygnięcia.

Następnie dokładnie odmierzamy oleje do miseczki i topimy je w kąpieli wodnej (czyli stawiamy miseczkę na naczyniu z gorącą wodą). Sprawdzamy temperaturę stopionych olejów i ługu. Jeśli osiągnęły temperaturę między 28 a 45 stopni, możemy brać się za łączenie, jeśli nie – schładzamy, wkładając naczynie do zimnej wody.

Gdy już obie części osiągną pożądaną temperaturę, wlewamy oleje do garnka, następnie dolewamy ług i dokładnie mieszamy. Blenderem szybciej osiągniemy właściwą konsystencję niż trzepaczką. Blendujemy/mieszamy tak długo, aż masa stanie się budyniowata. U nas ten proces trwał długo, więc musieliśmy ją kilkukrotnie podgrzewać na gazie. Gdyby coś gdzieś się zachlapało, przecieramy ściereczką nasączoną octem.

Wlewamy masę do pojemnika. Wkładamy pojemnik do pudełka po butach, owijamy je folią, zamykamy wieko i owijamy kocem. Zostawiamy tak na dwie doby (48 h).

Po tym czasie wyjmujemy formę z pudełka, pudełko wykładamy papierem do pieczenia, ostrożnie wyjmujemy mydełka z formy i kładziemy na papierze do pieczenia. Przykrywamy drugim arkuszem papieru i zamykamy pudełko na 8 tygodni. Tyle czasu mydło powinno leżakować, żeby osiągnęło właściwe pH (ok. 7-8). Formę wkładamy do zlewu i zalewamy octem lub roztworem kwasu cytrynowego; zostawiamy na kilka godzin. Ja powtarzałam ten proces, bo miałam wrażenie, że forma ciągle drażni mój nos.

Po 7-8 tygodniach sprawdzamy pH za pomocą papierka lakmusowego. Jeśli jest ok – można używać. Jeśli nie, czekamy jeszcze trochę. 🙂

Po dłuższym czasie leżakowania na wierzchu mydełka pojawia się biały osad, który działa drażniąco, więc najlepiej go zetrzeć papierem ściernym. Ja właśnie zamierzam się w taki zaopatrzyć, bo robiąc poniższe zdjęcie, podrażniłam sobie rękę (tym nieużywanym mydłem, bez tej warstewki mydło jest świetne :)).

jak zrobić mydło

Nam jedno mydełko z muffinkowej formy wystarcza na nieco ponad 2 tygodnie. Mówię tak trochę wyprzedzając przyszłość, bo zaczęliśmy używać pierwszego w ostatni weekend marca, a nieco nam jeszcze zostało. Zakładam więc, że 12 mydełek wystarczy nam na 24 tygodnie, czyli mniej więcej do września. Co oznacza, że najpóźniej na początku lipca, musimy zrobić kolejną partię.

Ogólnie rzecz ujmując: jestem z tego mydełka bardzo zadowolona. Ładnie się pieni, nie rozciapciowuje się po mydelniczce i całej umywalce, nie śmierdzi niczym sztucznym, jest bardzo przyjemne w użyciu – takie aksamitne i mam wrażenie, że jeśli nie nawilża skóry dłoni, to przynajmniej jej nie wysusza.

PS. Dzięki TEMU kalkulatorowi, możecie bez problemu tworzyć swoje własne receptury.

Macie jakieś doświadczenia z domowymi mydłami? Może chcecie podzielić się jakimiś wskazówkami? Robiłam mydło pierwszy raz, więc na pewno się przydadzą. A może znacie jakiś dobry przepis?

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. DIY krem do ciała z oliwą magnezową
  2. DIY Regeneracyjne masło do ciała na zimę (lub na “po-zimie”)
  3. DIY: 2 sprawdzone i proste w wykonaniu kosmetyki
  4. DIY Krem do rąk
  5. Oliwa magnezowa – sposób na niedobór magnezu. Jak ją przygotować? Jak stosować?

Zaplanuj podróż | 52 Tygodnie Pozytywności

jak tanio podróżować

Oderwanie się raz na jakiś czas od rzeczywistości jest bardzo korzystne dla zdrowia psychicznego. Albo nawet niezbędne. A co jest najłatwiejszym, a zarazem najskuteczniejszym sposobem na oderwanie się od rzeczywistości? Podróże oczywiście!

Jeśli jesteście ze mną od jakiegoś czasu, to wiecie, że podróże zajmują w moim sercu szczególne miejsce. Na szczęście w sercu mojego życiowego partnera również. W całym naszym 8-letnim (kiedy to minęło?!) związku nie było roku, żebyśmy gdzieś nie pojechali. Jako studenci mieliśmy zwyczaj weekendowych wyjazdów w maju lub podczas wakacji – do Gdańska, Wrocławia, Poznania, Torunia czy Sandomierza. Wtedy spaliśmy w hostelach i płaciliśmy za to grosze. W Toruniu za noc zapłaciliśmy 37 zł… za pokój! Zdarzyły się nam też zagraniczne wyjazdy – Katalonia z biurem podróży (nie polecam; tzn. nie polecam z biurem, Katalonię jak najbardziej), Praga (to akurat było z moją mamą i też z biurem podróży, ale to była wyjątkowo dobra wycieczka) i Londyn (to już na własną rękę, tanie bilety lotnicze i fruuuu).

jak tanio podróżować

Dlaczego zaczynam od osobistej opowieści? Po pierwsze, nie chcę być gołosłowna. Po drugie, chcę Wam pokazać, że nie trzeba być bogaczem, żeby jeździć na wycieczki. Ani nie trzeba mieć samochodu. No dobra, nie udowodnię Wam, że nie jestem bogata, ani że nie mam samochodu – musicie uwierzyć mi na słowo. A po trzecie… dlatego, że po prostu miło jest wrócić do tych wspomnień. 😉

Nie musicie latać ani jeździć za granicę. Co prawda, teraz można upolować naprawdę śmiesznie tanie bilety lotnicze, ale rozumiem, że płacenie za wszystko w euro (czy innej walucie mocniejszej niż złotówka) może nas nieźle zaboleć. W przypadku naszej 5-dniowej wyprawy do Londynu połowę całej kwoty, którą wydaliśmy na ten wyjazd, stanowiła opłata za hotel. Hello, funty. Słyszałam też, że kebab w Norwegii kosztuje 50 zł. Oczywiście znajdą się też tańsze miejscówki. Po prostu trzeba szukać. Tak samo jednak jest w przypadku zwiedzania Polski. Trzeba w to po prostu włożyć trochę wysiłku.

Ten wysiłek się opłaca

Jak wiadomo, czas to pieniądz. Spędzenie go na wyszukiwaniu różnych ofert transportowo-noclegowych, oznacza rezygnację z innych rzeczy, które można byłoby wtedy robić. Ale jednocześnie – nie przepłacamy ani nie decydujemy się na nic w ciemno. Jasne, jeśli kogoś stać, to nie będzie szukał tanich lotów, ani noclegów, ale to nie jest tekst skierowany do takich ludzi. Ja chcę skłonić tych z Was, którzy uważają, że ich nie stać na podróże. Pamiętajcie, że wycieczki z biurami podróży mogą być atrakcyjne cenowo, ale wtedy podporządkowujecie się całej grupie i czasami tracicie. Tak, jak my, gdy byliśmy w Katalonii 7 dni, a na zwiedzanie Barcelony poświęciliśmy 2 godziny i mieliśmy pół godziny czasu wolnego. Nie weszliśmy do modernistycznych domków Gaudiego ani do Sagrady Familii. Nie mogę tego odżałować, naprawdę. Oczywiście, jeśli wolicie wyjazdy stricte wypoczynkowe nad morzem, to może i biuro podróży to dobra opcja. Ale nie mogę się wypowiedzieć, bo tego nie przetrenowałam.

Zadanie #9 Zaplanuj sobie wyjazd w tym roku

Może to być jakikolwiek wyjazd. Może być na weekend. Zdecyduj, jaką kwotę jesteś w stanie na niego przeznaczyć. A potem kombinuj. Może jest jakieś miasto w Polsce, które chciałabyś/chciałbyś odwiedzić? Może masz samochód i możesz wybrać się na jakąś fantastyczną wycieczkę objazdową (my zrobiliśmy tak na Podlasiu, pożyczając samochód i było ekstra). Może przyczaisz się na jakieś tanie bilety lotnicze (np. Fly4free, Tanie Loty) do którejś z europejskich stolic? Albo bardziej spontanicznie zdecydujesz się na to miasto, do którego akurat będą tanie bilety? Może masz kogoś bliskiego za granicą i kilka lat obiecujesz, że go odwiedzisz, ale to odwlekasz, bo nie masz czasu ani pieniędzy? Ja bym taką opcję wzięła pod uwagę – zwłaszcza że wtedy odpada opłata za nocleg. 😉

Jeśli masz kłopot z tym, jak się efektywnie spakować – zajrzyj tutaj.

jak tanio podróżować

Według mnie podróże niesamowicie wzbogacają. Z całą pewnością najbardziej to widać w przypadku tych zagranicznych, do krajów spoza zachodniego kręgu kulturowego, gdzie z całą mocą uderza nas inność. Jednak nie mówiłabym hop, bo na objazdowej wycieczce, o której mówiłam wyżej, zwiedzaliśmy z imamem meczet w Bohonikach albo cmentarz żydowski w Krynkach. Poza tym, uwierzcie, na Podlasiu jest ogólnie nieco inaczej kulturowo niż w Warszawie czy Wrocławiu. Każda podróż to wprowadzenie świeżości do naszego życia. Gdy jadę do miasta, w którym nigdy wcześniej nie byłam, odczuwam ekscytację, lekki stresik (to za granicą), ale też niesamowite rozluźnienie i spokój. Śmiem więc twierdzić, że podróże są dobre nie tylko dla umysłu, ale także dla ducha i dla zdrowia. Nie mówiąc już o liczbie kroków, którą się na wycieczkach wyrabia. 🙂 My do tego jeszcze zawsze wchodzimy możliwie najwyżej jak się da, żeby sobie obejrzeć panoramę danego miasta/okolicy. Widoki są niezapomniane.

jak tanio podróżować

Sam fakt planowania podróży ma w sobie coś ekscytującego. Zwłaszcza gdy mam już kupione bilety. Zaczynam wtedy szukać noclegów, przewodników – fizycznych i blogerskich, komunikacji w mieście. Kombinować, gdzie jeszcze stamtąd można pojechać (jak np. z Poznania można się spokojnie wybrać do Gniezna lub Biskupina, nie mając samochodu). Szukać knajp, co w naszym przypadku stanowi szczególne wyzwanie, bo przecież nie każę mięsożernemu Mężowi całkowicie się do mnie dostosować i codziennie jeść burgera z ciecierzycy. 😉 Ale przez to całe planowanie wyciskamy z wyjazdu tyle, ile się da. Oczywiście bez wariowania, że czegoś tam nie zobaczyliśmy. Ważne, że zobaczyliśmy te kilka rzeczy, które najbardziej chcieliśmy zobaczyć. Kombinujcie też, co możecie zobaczyć za darmo albo w niskiej cenie. Może się okazać, że jest tego naprawdę sporo. 🙂

jak tanio podróżować

My tym razem przypadkowo znaleźliśmy super tanie loty do Szczecina. Kilka lat upierałam się, że do żadnego Szczecina nie jadę, bo to daleko i trzeba się tłuc pociągiem. Same/sami rozumiecie, że pojawienie się lotu w cenie pociągu całkowicie zmieniło postać rzeczy. 😉 A Szczecin jest piękny! To znaczy, jeszcze go na żywo nie widziałam, ale wnioskuję po zdjęciach. No i dość szybko można się stamtąd przemieścić pociągiem do Berlina, a tam są taaaaaaaakie muzea… 😉 Możliwe więc, że tam też wyskoczymy. I już dopadłam fizyczny przewodnik. Później będę sobie aktualizować informacje, porównując je do tego, co znajdę w internecie. Super sprawa, bo dzięki temu mogę bardzo łatwo stworzyć uporządkowany plan wycieczki, bardzo Wam polecam. 🙂

To co, planujemy? A może macie już na najbliższą przyszłość zaplanowaną wycieczkę? Podzielcie się tym, gdzie się wybieracie! Jeśli możecie polecić jakieś świetne i/lub niedrogie miejscówki w Polsce lub w Europie, to dzielcie się koniecznie, może ktoś z tego skorzysta! 🙂

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Jak tanio podróżować po Polsce?
  2. Londyn – miasto możliwości
  3. Jak się pakować?
  4. 25 lekcji z 25 lat życia
  5. Magia robienia nowych rzeczy – „30 dni do zmian” Edyty Zając