Emocjonalne siniaki, czyli jak mądrze uczyć się na błędach

jak uczyć się na błędach

Myślisz, że nic Ci się nie udaje i wszyscy ludzie dookoła są szczęśliwsi niż Ty? Po pierwsze – oni też na pewno coś przeszli. Po drugie – nawet jeśli byliby nieskalani porażkami, to wcale nie znaczyłoby to, że mają lepiej i będzie im łatwiej w życiu.

Z rozbawieniem (a czasem i ze zgrozą!) obserwuję współczesnych rodziców. Już mnie nie zaskakują, ale ciągle ich nie rozumiem. Odnoszę wrażenie, że stawiają granice zupełnie nie tu, gdzie trzeba. Żyją w ciągłym strachu, że dziecko się przewróci. Że zedrze sobie naskórek z kolana. Że podniesie lizaka, który upadł mu na chodnik, po czym go zeżre. Że zje kawałeczek tortu lekko nasączonego alkoholem. A nie zwracają dziecku uwagi, gdy kopie panią w tramwaju albo bezczelnie zwraca się do obcych sobie osób (w bezczelny sposób, nie że w ogóle). Co właściwie chcą osiągnąć? Co chcecie osiągnąć – jeśli mnie czytacie, młodzi (lub niemłodzi) rodzice? To, co robicie, to zakazywanie dziecku przekraczania swoich granic i pozwalanie na przekraczanie granic cudzych. A jedynym rezultatem granic postawionych nie tu, gdzie trzeba, będzie zupełnie nieprzygotowany do życia, nieposiniaczony (od przygód, nie od pasa) i nigdy nie skrzyczany mały człowiek.

Upadki, bakterie i inne „zagrożenia”

Nie jestem rodzicem, ale wiem, jak było, gdy byłam dzieckiem. Gdy my byliśmy mali (pokolenie lat 90. i wcześniejsze), chodziliśmy cali w siniakach, żarliśmy lizaki z ziemi i dżdżownice (chociaż ja takiej przystawki akurat w swoim życiu nie pamiętam, może wyparłam ;)), szaleliśmy na rowerach i zwisaliśmy głową w dół na trzepaku. Nikt nie mył podłogi domestosem, bo dzieci brały do buzi rzeczy, które się po niej walały. I przecież żyjemy! I mamy się całkiem dobrze. Jesteśmy też w miarę odporni na choroby, bo daliśmy swojemu organizmowi  poznać te bakterie i nauczyć się z nimi walczyć. Ale też nie świrowali, że szczepionki są złe, że gmo jest złe i nie wiem, co jeszcze jest złe.

A te wszystkie skaleczenia i siniaki? Mieliśmy ich wiele. Było trochę płaczu, ale wyszło nam to na dobre. Przykład? Gdy byłam kilkuletnią dziewuszką, mizdrzyłam się do lustra (albo robiłam miny), wziąwszy uprzednio taboret, stanąwszy na nim i oparłszy się na półeczce, która znajdowała się pod lustrem. Pech chciał, że półeczka była tuż nad grzejnikiem, a ja musiałam wywierać na nią zbyt duży nacisk, więc puściła. A ja zaryłam brodą o grzejnik. Brodę oczywiście rozcięłam, do tej pory mam bliznę. Myślisz, że kiedykolwiek później próbowałam takiej sztuki? Ano nie.

Ano właśnie.

Domyślasz się już na pewno, o czym właściwie jest ten tekst (zwłaszcza, jeśli jakoś nie zarejestrowałeś tytułu) – o uczeniu się na swoich błędach. Na cudzych też się da, ale błędy popełnione samodzielnie lepiej zapadają w pamięć. Oczywiście, u różnych osób te procesy przebiegają różnie. Ja jestem przykładem osoby raczej ostrożnej, więc zwykle pierwszy raz mi wystarcza, żeby wyciągnąć wnioski. Innym może to zająć więcej niż raz, może więcej niż pięć – zwłaszcza, jeśli ma się duszę ryzykanta, 😉 ale w końcu człowiek się uczy.

Emocjonalne siniaki

Fizyczne obrażenia albo choroby to jedno, a pomyłki w sferze emocjonalno-uczuciowej to drugie. Jednak, gdyby się nad tym zastanowić, to… co za różnica? Tu siniak na kolanie, tam posiniaczone uczucia, emocjonalne siniaki. Nie brzmi to może zbyt dostojnie, ale myślę, że dosadnie obrazuje to, o czym chciałam napisać. Bardzo mnie irytuje, gdy ktoś mówi, że boi się zakochać. Albo pójść na randkę. Albo, co gorsza, bierze na randkę koleżankę/kolegę. No przepraszam, ale ja zupełnie nie rozumiem, jak to miałoby pomóc. I potem taki ktoś odmawia wszelkich randek z obawy przed możliwym zranieniem. Pewnie ten ktoś kiedyś był bardzo posiniaczony emocjonalnie, bardzo poraniony. To zrozumiałe. Jednak trzeba pamiętać, że nie wszyscy ludzie są tak samo podli i zdradzieccy. Że możesz poznać kogoś, kto będzie o ciebie się troszczyć. Czasem trzeba ryzykować. Jak się człowiek czegoś uczy, to upada. Kiedy nauczyłam się jeździć na rowerze? Gdy przywaliłam w bramę. Czy przestałam próbować? A skąd! Wsiadłam i pojechałam dalej. Ale czegoś się nauczyłam – że trzeba używać hamulca. 🙂 Nie przestawaj chodzić na randki. Czasem pewnie przywalisz w bramę, ale może dzięki temu nauczysz się, kiedy powiedzieć „stop”. 😉

Z kolei inny ktoś zrobi coś głupiego, coś, czego żałuje. Sumienie go gryzie, nie może myśleć, nie może zająć się niczym sensownym, bo przecież oto zrobił coś głupiego i cały świat się zawalił. W związku z tym należy zakopać się pod kocem i nigdy nikomu już nie pokazać się na oczy. Tia. I wiesz co? On właśnie zarobił tego emocjonalnego siniaka. Boli go przy najlżejszym dotknięciu i wygląda wprost paskudnie. I dobrze! Ma boleć! Po to on właśnie jest. Ma dać do myślenia o tym, co się właściwie zrobiło, że się zasłużyło na ten rezultat. Może nic, może tylko wmawiam sobie, że zrobiłam coś głupiego, bo ktoś inny mi tak wmawia (albo jakaś norma danej społeczności mi wmawia). Myślę sobie jednak, że nikomu krzywdy nie zrobiłam, więc chyba wyjdę spod tego koca. A może jednak zrobiłam komuś przykrość? To wypadałoby przeprosić i się poprawić. A może tak właściwie zrobiłam krzywdę sobie. Może to siebie powinnam przeprosić i pomyśleć, jak do tego doszło, żeby więcej do tego nie dopuścić.

Przepracowanie emocji

emocjonalne siniaki

Emocje zawsze trzeba jakoś przepracować. Może weź kartkę, jeśli to dla Ciebie łatwiejsze i spróbuj przedstawić całą sytuację w ciągu przyczynowo-skutkowym. W ten sposób dostrzeżesz, czego nie warto robić. Zobaczysz też, nad czym musisz popracować, gdzie leży problem. Może dotrzesz do głębszych, bardziej pierwotnych problemów, które można byłoby rozwiązać. Podam przykład, ale będzie on banalny i mało głęboki – celowo. Znowu kupiłam batonika. Teraz czuję się paskudnie, bo to już dwudziesty batonik w tym miesiącu. Skutki: zmarnowane pieniądze, zaniedbane zdrowie. A to tylko w tym jednym miesiącu! Przyczyny: jestem żarłoczna, nie umiem się oprzeć. Ale dlaczego? Bo mam słabą wolę. Ale dlaczego? Bo nad nią nie pracuję. Zadawaj sobie pytanie „dlaczego?” i drąż temat dopóty, dopóki nie znajdziesz tej ukrytej warstwy. Tutaj: nie pracuję nad tym, żeby mieć silną wolę. Co więc mogę zrobić? Pewnie popracować nad nią. 😉 Jak mogę to zrobić? Pomyśl, podziel zadanie na małe kroczki i codziennie działaj. Możesz też poprosić o pomoc kogoś bliskiego albo psychologa, jeśli czujesz, że sobie nie radzisz.

To działa nie tylko w przypadku diety, ale też stricte emocjonalnych kwestii. Dlaczego nie umawiam się na randki? Dlaczego wybieram takich beznadziejnych facetów/kobiety? Dlaczego tak bardzo zależy mi na wyglądzie, że poświęcam mu tyle uwagi, że zaniedbuję inne sprawy? Dlaczego nie umiem powiedzieć sobie „dość” po trzecim drinku? Pomyłki są po to, żebyśmy mogli się rozwijać, a nie po to, żeby nas dołować.

Siniaki mają to do siebie, że znikają. Emocjonalny też zblednie, a w końcu nie będzie po nim śladu. Od Ciebie zależy, czy puścisz go w niepamięć i dalej będziesz się obijać, czy zawsze będziesz go mieć z tyłu głowy i ominiesz przeszkodę.

Pamiętaj jedno: jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. A już na pewno nie tak dobrze.

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Czym jest dla mnie piękno?
  2. Pokonać marazm
  3. Czy wszystko można wybaczyć?
  4. Dziecko, Ty nic nie wiesz o życiu!
  5. Jak nie być lubianym?

Organizacja wesela po swojemu, cz. II: zaproszenia, prezenty, fotograf, obrączki i transport

jak zorganizować wesele

Po dłuższej przerwie uznałam, że to już właściwy moment, żeby opublikować drugą część mojego ślubnego mini-przewodnika. Podstawy mamy już za sobą, więc możemy przejść do detali związanych z oprawą ślubu. Zaraz, zaraz, ale co transport dla gości ma wspólnego z tym tematem? Oczywiście niewiele, na upartego mogłabym powiedzieć, że zorganizowanie transportu dla gości weselnych wiąże się z oprawą ślubu w sensie emocjonalnym – że tak dbacie o gości i to na zawsze pozostawi ciepełko w ich sercu. Dobra, co ona w ogóle gada. 😉 Prawda jest taka, że niespecjalnie wiedziałam, gdzie by tu ten transport wtrynić. I znalazł się tu. Pewnie powinien znaleźć się w poprzednim wpisie, ale już za późno na tak daleko posuniętą edycję. No to jedziemy.

#1 Zaproszenia (i winietki) – własny projekt czy wybór już istniejącego?

organizacja wesela

Wybór pomiędzy tymi dwoma opcjami będzie zależał od kilku czynników. W moim mniemaniu trzech, ale może ktoś ma jeszcze jakieś swoje własne, więc nie piszę, że trzech. 😉 Po pierwsze i najważniejsze – zależy od czasu, który chcecie na przygotowanie zaproszeń poświęcić. Celowo nie piszę: „ile macie czasu”, bo każdy czasu ma tyle samo i od nas zależy jak go wykorzystamy. Jeśli robicie zaproszenia w ostatniej chwili, to jasne jest, że wybierzecie cokolwiek, byle mieć to z głowy. To zrozumiałe. Jeżeli zaproszenia nie są dla Was specjalnie istotne, to po prostu przytulicie gotowca, a sami zajmiecie się czymś, co bardziej Was cieszy. Po drugie, jeśli chcecie robić własne zaproszenia, to musicie mieć specjalny program (albo sprawdzić, czy drukarnia, której chcecie zlecić przełożenie Waszego projektu na papier, akceptuje program, który już w komputerze posiadacie). My – a w zasadzie głównie mój Mąż 😉 – robiliśmy je w Corelu. I po trzecie, czy w ogóle Wam na tym zależy. I tu wracamy do punktu pierwszego – jeśli nie, to po prostu wybierzecie cokolwiek. I też dobrze.

My wybraliśmy własny projekt, głównie ze względu na to, ze zależało nam na oryginalności i prostocie zaproszeń. Trudno byłoby znaleźć idealny projekt, który zgadzałby się w stu procentach z naszą wizją – no przecież sprawdzałam. Wzięliśmy więc sprawy w swoje ręce i skończyliśmy z najpiękniejszymi minimalistycznymi zaproszeniami, jakie mogliśmy (hm, mogłam?) sobie wymarzyć. Idealne czcionki, dostosowany do nas tekst, ekologiczny papier. Jeżeli jesteście zainteresowani projektem zaproszenia i wskazówkami, jak takie zaproszenia zrobić, skąd pobrać czcionki itd., to dajcie znać w komentarzach. 🙂

Nasze winietki były po prostu złożonymi na pół karteczkami z takim samym motywem graficznym jak na zaproszeniach. Tak, takimi zwykłymi, wydrukowanymi na odpowiednio zagospodarowanej kartce A4. Koszt, jak się domyślacie, był śmiesznie niski w porównaniu do zaproszeń, które i tak w końcu trzeba wysłać do drukarni – chyba że macie cały sprzęt potrzebny do ich wycięcia i złożenia – a to nie jest tani interes bez względu na to czy projekt był Wasz czy drukarni. Mało tego! Nam drukarnia zrobiła „przysługę”, że wydrukowała mniej niż 50 sztuk, bo zwykle to jest właśnie minimum. To trochę dyskryminacja, nie uważacie? 😉 Jeśli znacie jakieś drukarnie, które bezproblemowo drukują zaproszenia bez żadnych minimów – też dajcie znać. Dzielmy się wiedzą dla potomnych.

Kiedy w ogóle warto robić winietki? Wtedy, kiedy macie do rozdysponowania miejsca przy jednym, długim stole. Przy większej liczbie – mniejszych czy większych – stołów wystarczy przy wejściu wywiesić „przyporządkowanie” do stołów. O ile w takiej sytuacji dowolnie się sobie przy ustalonym stole usadzą, to w przypadku jednego stołu warto zastanowić się nad usadzeniem gości tak, by było to dla wszystkich jak najbardziej komfortowe.

#2 Kwiaty i prezenty

organizacja wesela

Tutaj warto wykazać się asertywnością. Nie chcecie tuzina garnków, patelni, żelazek, kompletów pościeli, itd.? Dajcie o tym znać gościom. Macie do wyboru dwie opcje – lista prezentów lub dyskretna prośba o „kopertę”. Mówiąc „dyskretna”, mam na myśli przekazanie tego z pomocą zabawnego wierszyka w zaproszeniu. Ludzie raczej nie lubią, jak się im wali między oczy tekstem „chcemy kasę”. Zaleta „kopert” jest taka, że pieniądze możecie wykorzystać dowolnie – odłożyć na lokatę, zainwestować np. w biznes, zrobić z nich „wkład własny” do kredytu, pojechać za nie w podróż (poślubną?), kupić sobie takie AGD, z którego będziecie zadowoleni. I tak dalej.

Druga opcja – lista prezentów – jest trochę bardziej upierdliwa, bo o ile w przypadku młodych gości można to załatwić tworząc listę w jakichś Google Docsach, gdzie każdy może na bieżąco zaznaczać, który prezent wybiera, to starsi musieliby dogadać się między sobą drogą tradycyjną. 😉 No chyba że macie bardzo ogarniętych technologicznie starszych członków rodziny, to też możliwe. Ogólnie rodzi to problemy, ale da się. Jedyną zaletą tej opcji, według mnie, jest to, że oszczędzacie czas na zastanawianiu się, który mikser by tu wybrać.

Jeśli morze kwiatów zalewające Wasze mieszkanie po ślubie nie jest czymś, o czym marzycie, to o tym też gości powiadomcie. Możecie poprosić ich, by w zamian przynieśli wino, książkę, kupon totka (to chyba najpopularniejsza opcja), czy cokolwiek przyjdzie Wam do głowy, choćby planszówki na zimowe wieczory. 😉 Możecie, jak my, zrobić mini lub całkiem sporą (w zależności od rozmiarów wesela) rzeczową zbiórkę dla domu dziecka, schroniska czy innej organizacji dobroczynnej. Zapewne zdarzy się, że ktoś z gości i tak przyniesie kwiaty, ale to będzie wówczas miła niespodzianka, a nie problem. 🙂

#3 Fotograf

Tu też jest kilka możliwości. Możecie po prostu zaangażować do robienia zdjęć kogoś z rodziny. Możecie zatrudnić profesjonalnego fotografa (chwila prywaty: zajrzyjcie do tej sympatycznej pary). Możecie też poprosić utalentowanego znajomego lub znajomą – taki też był nasz wybór.

Ja niespecjalnie lubię sesje ślubne plenerowe czy tam studyjne. Właściwie to one są poślubne – to nie są zdjęcia ze ślubu, a według mnie tylko te ze ślubu wywołują wspomnienia ze ślubu (bądź je przywracają, w takim nieuleczalnym przypadku jak mój, kiedy byłam tak zestresowana, że właściwie nie wiem, co się działo :)). Zdjęcia z sesji zdjęciowej wywołują wspomnienia z sesji zdjęciowej. Kropka. Jeśli ktoś lubi i czuje taką potrzebę to ok, jednak ja po parku, lesie, łące etc. Mogę sobie pohasać bez białej sukienki, a ślubną oszczędzę sobie na inne okazje (o czym następnym razem). Po prostu to do mnie nie trafia, jak i nie trafiają do mnie sesje zaręczynowe (no przecież nikt nie zabiera ze sobą fotografa, żeby się oświadczyć, więc w ogóle nie rozumiem po co komu taka ustawka).

Z kamerzystą nie mam żadnego ślubnego doświadczenia, więc i nie mam do tego szczególnie pozytywnego bądź negatywnego stosunku. Sama pewnie obejrzałabym sobie swój ślub raz i to by było na tyle. Tak, jak nie wracałam, do filmu ze studniówki. No dobra, może raz. A po to, żeby obejrzeć film raz, nie zdecydowałabym się na wydanie dużych pieniędzy. A muszą to być duże pieniądze, bo pamiętajmy, że praca kamerzysty, to nie tylko samo nagrywanie, ale także mozolny montaż – tak jak obróbka zdjęć w przypadku fotografa. A zatem – każdemu według potrzeb. 😉

#4 Obrączki

organizacja wesela

Moją skłonność do minimalizmu (czyżby mojego Męża też?) widać i tutaj – nasze obrączki są standardowe. To takie bardzo zwyczajne złote kółka od jubilera całkiem niesieciowego. Szczerze, nie bardzo rozumiem czym różni się biżuteria jubilerów sieciowych od niesieciowych, a sieciowe sklepy jubilerskie są droższe. Złoto to złoto. Obrączka to tylko symbol. To nie jest jakiś stróż moralności Waszego przyszłego małżonka. A już na pewno nie ustrzeże go bardziej ta ze sklepu na A. 😉 Nie namawiam Was teraz, abyście wszyscy kupili sobie zwykłe kółka. Jestem daleka od takich zakusów. Rozważcie jednak kupno od „zwykłego” jubilera, bo on raczej nie każe sobie słono płacić za „markę”. Od niego też otrzymacie gwarancję i certyfikat. A nawet ściereczkę do czyszczenia biżuterii. 😉

My byliśmy w sprawie obrączek dosyć nieogarnięci – zgłosiliśmy się do jubilera… tydzień przed ślubem. Popatrzył na nas jak na przybyszów z innej planety. 🙂 W istocie, trochę nimi jesteśmy. Jednak niezależnie od tego, czy jesteście nieco pokręceni czy całkiem standardowi, udajcie się do jubilera na jakiś miesiąc przed ślubem. Tak dla spokoju ducha.

#5 Transport dla gości

Ok, ja wiem, że to nie jest niezbędny element ślubnej układanki. Jeśli bierzecie ślub w małej miejscowości i wesele ma się odbywać dwa kroki od kościoła czy urzędu – a więc można tam bez problemu dotrzeć pieszo – lub jesteście pewni, że wystarczy samochodów, by wszyscy Wasi goście z łatwością dotarli na miejsce, to rzeczywiście nie macie się czym martwić. Jednak jeśli zdecydujecie się na restaurację, która znajduje się w znacznym oddaleniu od miejsca, gdzie planujecie się pobrać, ro warto o tym pomyśleć.

Jak się za to zabrać? Po pierwsze, policzcie ilu gości będzie bez samochodu. Po drugie, sprawdźcie, czy ktoś będzie miał w swoim aucie miejsce, by kogoś zabrać (i czy się na to zgadza!). Po trzecie, przejrzyjcie oferty firm przewozowych, podzwońcie, powysyłajcie mejle. Busik to opcja dużo lepsza niż zdanie się na taksówki. Łatwiej wtedy o przybycie wszystkich gości we w miarę zbliżonym czasie. A już absolutnie nie zwalajcie przejazdu na gości. O ile mogą sami przyjechać na ślub, to nie powinni przejmować się dostaniem się ze ślubu na wesele. A na ślub weźcie ze sobą listę pasażerów busika – pozwoli to uniknąć niezręcznej sytuacji, gdy kogoś przeoczycie…

Wydaje mi się, że najlepiej załatwić transport na miesiąc, no, trzy tygodnie, przed ślubem, żeby nie obudzić się z ręką w nocniku. W Warszawie przewóz 20-osobowym busem kosztuje ok. 300 zł. Nie jest to wygórowana kwota – zwłaszcza biorąc pod uwagę różnicę w cenie „talerzyka” (tym bardziej w porównaniu do jego zawartości) w dzielnicach w pobliżu Śródmieścia, a oddaloną np. Falenicą. Chociaż dla mnie wspomnienia z restauracji są bezcenne. I wcale nie uważam, że zrobiliśmy to wszystko „po taniości”, a jedynie „z głową”. A restauracja, w której odbył się nasz obiad weselny, naprawdę pobiła na głowę pozostałe – nie tylko cenami.

Ok, to byłoby na tyle, kolejny tekst z tego minicyklu będzie skierowany przede wszystkich do przyszłych panien młodych. 😉

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Pozostałe części:

  1. Organizacja wesela po swojemu, cz. I: jak, gdzie, kiedy?
  2. Organizacja wesela po swojemu, cz. III: co z tą suknią?
  3. Organizacja wesela po swojemu, cz. IV: dobre samopoczucie gości

Pasta z ciecierzycy i pieczonego buraka i parę słów o tym, dlaczego czasem warto odpuścić sobie kotleta

pasta z ciecierzycy i buraka

Od jakiegoś czasu moim postanowieniem jest „jeść bardziej roślinnie”. Nie powiem, że dla zdrowia, mimo że chciałabym, żeby tak było, ale niestety nie udowodniono, że niezaprzeczalnie lepiej jest stronić od produktów odzwierzęcych. Ba, rezygnując z nich zaczynamy mieć problemy z uzupełnieniem diety w niektóre witaminy i minerały – dla weganina ani rusz bez witaminy B12, ale także witaminy D. Resztę da się zbilansować, taka jest prawda. Na mnie nie działało też odstawienie nabiału, jeśli chodzi o jakąś poprawę stanu cery, więc nabiału nie odrzucam, a jedynie ograniczam. Dlaczego więc to wszystko? Tylko ze względów etycznych, światopoglądowych, jak zwał, tak zwał. Produkcja nabiału oraz mięsa nie jest humanitarna. No, nie jest. Pooglądajcie sobie coś na YouTube na ten temat, zdaje się jest film o tytule Cowspiracy, ale i wiele innych. Poczytajcie. Poza tym produkcja na taką skalę, na jaką jest prowadzona, jest po prostu szkodliwa dla środowiska – szczególnie hodowla krów, a wiadomo skąd jest mleczko, jogurciki i serki. Odsyłam Was do poczytania mądrzejszych niż ja – np. do Kasi Gandor.

Mój pogląd na to wszystko jest też taki, że lepiej ograniczać niż od razu wpadać w szał i mówić „nie będę jeść w ogóle produktów odzwierzęcych od dziś”. Oczywiście, oddaję weganom sprawiedliwość, uważam, że ich postawa jest chwalebna. Wydaje mi się jednak, że namawianie ludzi do tego, by całkowicie zrezygnowali z mięsa i nabiału mija się z celem. Choćby dlatego, że przekonując człowieka do rezygnacji z czegoś, co lubi, napotyka się prosty opór właśnie z tym związany – że to lubi. I że nie będzie całkowicie rezygnował z tego, co lubi. I to jest dla mnie normalna reakcja. Dlatego propozycja, żeby ograniczyć mięso czy tam nabiał wydaje mi się dużo bardziej delikatna i mogąca uczynić więcej niż walenie młotkiem po głowie i gderanie „nie jedz tego mięsa, nie pij mleka, krowy przez ciebie cierpią”. Mój Mąż, mięsożerca, któremu nigdy nie wierciłam dziury w brzuchu, żeby tego mięsa nie jadł, sam z siebie postanowił zrobić sobie semi-wegetariańskie tygodniowe wyzwanie. Może dlatego, że trochę w życiu na ten temat podyskutowaliśmy? Może dlatego, że kiedyś obejrzeliśmy film o tym, co się robi z „niepotrzebnymi” kurczaczkami płci męskiej? Może wpłynęły na to różne rzeczy.

Wiem tylko, że ludzi nie można naciskać, nie w tak ważnych sprawach. A jedzenie jest ważne, nie oszukujmy się. Ostatnio ludzie bardziej zwracają uwagę na to, co jedzą – ze względu na utrzymanie figury, ale też (w końcu!) – by zatroszczyć się o swoje zdrowie. „Na jedzeniu” spotykamy się z ludźmi, budujemy wokół tego relacje. Nic więc dziwnego, że bardzo przywiązujemy się do swojego sposobu żywienia i później bronimy go zaciekle jako jedyny słuszny. Dlatego to, czego nam potrzeba, to zdecydowanie więcej zrozumienia i otwartości na drugiego człowieka – w tej i w każdej innej sprawie. Fajnie, że są inicjatywy takie jak Meatless Monday w USA. My niby mamy postny piątek, ale przypominam, drodzy katolicy, ryba to także mięso, a kaszanka zawiera krew, która nie została wyciśnięta z marchewki. Czemu nie wykorzystać piątku do tego, żeby rzeczywiście jakoś sobie urozmaicić to menu i zrobić babę ziemniaczaną? Albo makaron z sosem pomidorowym i warzywami? Albo jakieś super-hiper-ekstra zdrowe danie z kaszą i jarmużem. Czy co tam bezmięsnego lubicie jeść. 🙂 Bo przecież jeśli chce się naprawić świat, najlepiej zacząć od siebie.

Ja dziś dania obiadowego nie proponuję, ale za to pastę kanapkową, która jest pyszna – o ile dobrze doprawiona – sycąca (na całą ilość w przepisie to 490 kalorii, 19 gramów białka i 18 gramów błonnika!) i podejrzewam, że całkiem zdrowa. No i jest po prostu śliczna. W pewnym momencie w trakcie miksowania zaczęła mi przypominać lody waniliowe z sosem malinowym. 😉 Przygotowanie jej wymaga trochę zachodu, ale warto.

pasta z ciecierzycy i burakapasta z ciecierzycy i buraka

Pasta z ciecierzycy i pieczonego buraka

Składniki:

  • Pół szklanki ciecierzycy
  • 1 spory burak
  • 1 łyżka oliwy
  • 2 ząbki czosnku
  • Sok z cytryny
  • Sól, pieprz, ewentualnie inne przyprawy (według uznania)

Przygotowanie

Ciecierzycę moczymy przez noc (lub 8-12 godzin). Następnie zmieniamy wodę i gotujemy ją około 2 godzin (ostrzegałam, że to wymaga zachodu – warto też po godzinie jeszcze raz zmienić wodę ;)), wyłączamy i zostawiamy w wodzie. Na żadnym etapie nie solimy ciecierzycy, nie ma takiej potrzeby. Buraka dokładnie płuczemy, zawijamy w folię aluminiową i pieczemy w piekarniku w ok. 200 stopniach przez mniej więcej godzinę. Wszystko zależy od buraka, ja zaufałam intuicji, ale można też wbić przez folię nóż, żeby sprawdzić, czy burak jest już miękki.  Obieramy je ze skórki i miksujemy w blenderze z ciecierzycą, oliwą, czosnkiem, sokiem z cytryny i odrobiną wody z ciecierzycy. Wasz blender może się buntować, ale nie poddawajcie się. Co jakiś czas wyłączajcie go, mieszajcie i włączajcie jeszcze raz. Aż uzyskacie pastę, która będzie się nadawała do smarowania pieczywa. Przekładamy pastę do pojemnika, dodajemy sól, pieprz, mieszamy i wstawiamy do lodówki. Możecie zrobić więcej i część od razu zamrozić – potem wystarczy rozmrozić w lodówce.

Bon appétit. 😉 Jecie takie domowe pasty? Lubicie? A może macie jakiś przepis godny polecenia?

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Wegańskie pasty do pieczywa z silken tofu
  2. Domowe mleko roślinne (z orzechów)
  3. Sycące, wegańskie chili na jesienne i zimowe chłody
  4. Curry z porem i ciecierzycą na pożegnanie zimy

3 proste sposoby na zneutralizowanie smrodku z kosza na śmieci + 3 sposoby na zapobieganie mu

sposoby na śmierdzący kosz

Trafiliście tutaj, bo… śmierdzi Wam z kosza? A właściwie śmierdzi Wam sam pojemnik na śmieci? To trafiliście doskonale. Zapraszam!

Czasem zdarza się tak – jak zdarzyło się i nam – że jakoś tak się zapomni o wyrzuceniu śmieci przed wyjazdem na kilka dni. Albo jakoś tak się na to nie wpadnie – by już być całkiem szczerym. Potem, po powrocie, otwiera się kosz i… No cóż, nie jest zbyt wesoło. Jak wtedy zrobić z tym porządek? Co zrobić, by odświeżyć kosz, by po „zapachu” nie pozostał nawet ślad? Już mówię, jaki ja mam na to sposób.

#1 Wyrzuć śmieci i umyj kosz

Umyj kosz, nawet jeśli z worka nic nie wyciekło. Wystarczy gąbka lub szmatka, woda i płyn do naczyń. Warto zostawić go na powierzchni kosza na kilka minut, żeby lepiej podziałał. Można też do płynu dodać trochę octu albo sody, żeby wzmocnić jego działanie. Potem wystarczy spłukać i zostawić do wysuszenia – najlepiej na podwórku lub przy otwartym oknie.

#2 Przetrzyj kosz octem i/lub alkoholem

Najlepiej do tego celu użyć ręcznika papierowego. Kosz na śmieci to mało sympatyczny do sprzątania przedmiot, a ręcznik papierowy można od razu wyrzucić. Powiesz mi, że mało to eko, a ja odpowiem, że mam ręczniki z recyklingu, więc mogę z tym żyć. Ja zwilżyłam kawałek ręcznika octem i dodałam kilka kropel mojego ulubionego olejku eterycznego – żeby kosz nie tylko nie śmierdział, ale nawet zaczął przyzwoicie pachnieć – i przetarłam wnętrze kosza. Później, dla lepszego efektu dezynfekcji, przetarłam je też czystym alkoholem (wódką).

#3 Wyłóż kosz workiem, a worek gazetą

sposoby na śmierdzący kosz

Kiedy skończysz już z ratowaniem sytuacji, pomyśl o zapobieganiu. Na dobry początek wyłóż worek gazetą – pochłonie nadmiar wilgoci, ale i „zapachu” z kosza. My od czasu do czasu zbieramy gazetki rozdawane na mieście, bo gazet nie kupujemy – wejście w posiadanie gazety za darmo nie stanowi żadnego problemu. 🙂 Można też użyć do tego celu innego papieru. PS. Worki też mam podobno eko, więc korzystam. Wydaje mi się, że warto ich poszukać.

Kilka dodatkowych sposobów na zapobieganie tej mało przyjemnej sytuacji:

#1 Użyj sody oczyszczonej

sposoby na śmierdzący kosz

Pamiętasz, jak pisałam o prostych w wykonaniu saszetkach zapachowych? Soda oczyszczona odgrywa tam niebagatelną rolę. Z jakiegoś magicznego powodu (może ktoś mi go wyjaśni?) doskonale pochłania wilgoć i zapachy. Jak ją zastosować? Wystarczy wsypać garsteczkę do zapełnionego już w części kosza – lub na samym początku – lub jedno i drugie.

#2 Użyj kawy

sposoby na śmierdzący kosz

O tym, dlaczego czasem warto zachować fusy po kawie, pisałam już tutaj. Do odpędzania smrodków też się przydaje. Nie wiem, jak pozbywasz się fusów po kawie – niektórzy wylewają je prosto do zlewu, inni do sedesu… ale ja polecam porządnie je odsączyć i po prostu wywalić do kosza – tam gdzie ich miejsce. Przez to, że i tak powinny tam wylądować, to żaden odkrywczy sposób – ale dobrze wiedzieć. 🙂 Poza tym, jeśli ktoś potrzebuje dodatkowej wymówki do picia kawy… Nie ma za co. 😉

#3 Regularnie wyrzucaj śmieci

Dosyć oczywiste, wiem, ale czasem się zapomina. Jak i „się” zapomniało u nas. Trudno, czasem worek nie zapełni się nawet do połowy (a wtedy moja eko-dusza płacze, nawet mimo świadomości używania eko-worków), ale przynajmniej nie powali nas ten – nazwijmy rzecz po imieniu – przeraźliwy smród.

To tyle, jeśli chodzi o moje pomysły. Może Wy macie jakieś swoje sprawdzone sposoby, żeby poradzić sobie ze śmierdzącym koszem na śmieci? Pomagajmy sobie – podzielcie się nimi. 🙂

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Eko-sprzątanie: 6 zastosowań octu spirytusowego
  2. Eko-sprzątanie: 10+ zastosowań sody oczyszczonej
  3. Jak oczyścić skórkę z cytryny?
  4. Magiczny sposób na przypalony garnek
  5. 2 naturalne środki czyszczące + bonusowy “naprawiacz” drewna

Prosta recepta na szczęśliwe życie? Żyj i daj żyć innym

prosta recepta na szczęśliwe życie

Czasem myślisz sobie „fajnie byłoby, gdyby moje życie miało znaczenie, gdyby miało większy sens”. A następnie podążasz drogą samoudręczenia. „A po co ja poszedłem na takie studia?” „A dlaczego ja nie poszłam od razu po liceum do pracy?” „Dlaczego zaszłam w ciążę tak młodo?” „Dlaczego wciąż nie mam dzieci?” Tak, bo gdybyś był przedstawicielem Bardzo Ważnego Zawodu, np. lekarzem (ironia jest tu zaledwie cieniem, według mnie lekarz to naprawdę ważny zawód, jakim jest też zawód pielęgniarki; jak i kierowcy śmieciarki) mającym piątkę Niezwykle Utalentowanych Dzieci, to Twoje życie od razu byłoby lepsze. Idąc dalej: gdy zdążysz już wystarczająco mocno się udręczyć, to zaczynasz swoją udrękę przelewać na innych. A jak? Ano na różne sposoby. Ten, na którym chciałabym się dzisiaj skupić, to zwyczajne, podłe krytykanctwo.

Dlaczego krytykujesz?

Może mój tok myślenia jest błędny, nie wiem. I tak, to też jest krytyka. Krytyka Krytykanctwa. Moim zdaniem, jeśli ktoś jest szczerze zadowolony ze swojego jestestwa, swoich wyborów, poczynań, zalet i wad, jeśli jest z tym wszystkim pogodzony, to nie ma potrzeby, żeby krytykować innych. A już na pewno nie dla samego faktu krytykowania, który bardzo ściśle wiąże się z potrzebą podbudowania samego siebie. No bo, patrzcie, ten to dopiero się zachowuje! A to wstyd! Ja to jestem przy nim święty niczym Maryja Dziewica i JPII razem wzięci. Albo na przykład Matka Teresa. Odpowiedz sobie na niesamowicie ważne pytanie: o co Ci, kurde, chodzi, gdy bez ustanku krytykujesz innych? Dlaczego krytykujesz, że czyjś dom jest zbyt nieporządny? A może zbyt porządny? A to dzieci za mało, a to za dużo. A to kariera niewłaściwa, a to w domu „siedzi”. A to kota ma, gdy jest w ciąży. A to śmie publicznie piersią karmić. A to aborcję zrobiła, a to za dużo dzieci ma. A to mięsa nie je, a to je go za dużo. A to zblazowany mieszczuch, a to głupi wieśniak. I tak dalej, i tak dalej. Po jaką cholerę te wszystkie złośliwości?

Nie masz monopolu na ustalanie właściwego sposobu na życie

prosta recepta na szczęśliwe życie

Ty wiesz, że ja wiem, że Ty wiesz, po co to pleciesz. Wróćmy więc do początku. Jesteś tym, kim jesteś i masz takie życie jakie masz. Kropka. Weź się z tym pogódź. Albo coś z tym zrób. Ale nie poprawiaj sobie humoru głupawym krytykowaniem innych za to, jacy są. A może oni dobrze się czują w swoim zabałaganionym domu, a gdy przyjdą do Twojego prawie sterylnego, to czują się, jakby tu niczego nie można było dotknąć. Albo nie mają dzieci i w ogóle ich nie lubią. Albo mają troje i jeszcze jedno adoptowali, bo tak właśnie chcieli. Czujesz to? To ich uszczęśliwia. I nic Ci do tego. Ale to takie inne! O matko, matko. Nie, Twoja wersja życia nie jest najlepsza z najlepszych.

Etykietkowanie – sposób na przetrwanie w dżungli informacji

prosta recepta na szczęśliwe życie

Zdradzę Ci jeszcze jeden sekret: oceniasz ich po pozorach. Najczęściej. Ludzie są racjonalni, ale ta racjonalność nie zawsze objawia się rozsądkiem. Racjonalność każe nam ułatwiać sobie rzeczywistość. Informacje bombardują nas ze wszystkich stron, a my musimy przecież sobie z tym poradzić. Stąd powstają różne etykietki i stereotypy – bo łatwiej poruszać się w świecie, który sobie posegregowaliśmy.  Proponuję sobie trochę to życie na nowo utrudnić (no nie!) i pomyśleć. Na przykład: to, że ktoś ma bałagan, nie musi oznaczać, że jest leniwy (choć, patrz wyżej – nic Ci do tego, może lubi być leniwy, w końcu to jego dom). Może to oznaczać, że ma wyczerpującą pracę i zazwyczaj, gdy wraca do domu, to pada na twarz. Inny przykład: jakaś kobieta ma 35 lat, powiedzmy, jest żoną od lat dziesięciu i wciąż nie ma dzieci (skandal!). Może nie chce ich mieć. A może od tych 10 lat desperacko walczy o to, żeby zajść w ciążę. I pomyśl sobie teraz, co ona czuje, gdy jej dowalasz, że powinna je mieć, bo „już pora”, „bo zegar tyka”.

Nie będę już drążyć tego tematu, bo wiem, ze wiesz już, o co mi właściwie chodzi. A może jesteś po tej drugiej stronie? Tej, która słyszy słowa krytyki skierowane do kogoś bez sensu, a która nie może tego zdzierżyć? Wyraź to. Zapytaj „o co ci właściwie chodzi, człowieku, po co ta złośliwość”. Może pomożesz krytykantowi się zastanowić. A jeśli przeczytałeś/przeczytałaś ten krótki i – może jak na mnie mocno wredny – tekst i czujesz tego krytykanta w sobie, to spróbuj to przemyśleć, przeanalizować emocje, które kierują Tobą, gdy krytykujesz i co za tym stoi jeszcze głębiej.

Bo wiesz (niezależnie od tego, po której stronie jesteś), prawda ma to do siebie, że wyzwala. Może gdy odkryjesz, dlaczego tak zajadle krytykujesz innych ludzi (lub pomagasz komuś to odkryć), Twoje życie stanie się naprawdę lepsze? Może poczujesz się wyzwolony/wyzwolona? To nie ma nic wspólnego z tym, jaki zawód wykonujesz, ile masz pieniędzy, jakie wykształcenie, ile dzieci i czy masz w domu porządek. Naprawdę lepszym stajesz się wtedy, gdy zaczynasz akceptować, że każdy ma swój pomysł na życie. Małymi kroczkami, nie wszystko naraz. Ale od czegoś trzeba zacząć. Na przykład od tego, żeby spojrzeć życzliwym okiem na ludzi innych niż Ty. Gdy otworzysz umysł (na „inność”) i serce (na innych).

Czego gorąco Ci życzę.

Tego… oraz miłego weekendu. 🙂 W końcu nie jestem taka podła. 😉

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. „Projekt szczęście” Gretchen Rubin – recenzja
  2. Nie masz za grosz dystansu! Różnica między żartem a sarkazmem
  3. Jak to jest z tym posiadaniem?
  4. Dziecko, Ty nic nie wiesz o życiu!
  5. Pokochaj siebie zanim dasz się pokochać innemu człowiekowi

Nie marnuj dnia, nie marnuj życia… Ale co to właściwie znaczy?

marnowanie czasu.jpg

Siedzisz przed komputerem, scrollując fejsbuka. Gapisz się w telewizor, oglądając głupi serial. Albo kilka pod rząd. Mija piętnaście minut, potem godzina, dwie i myślisz sobie „przecież usiadłem tylko na chwilę.” A można było przecież zrobić tyle rzeczy. A ile po prostu trzeba było zrobić… A co będzie jutro? Jutro będzie dokładnie to samo.

Zaczęłam w ten sposób tylko dlatego, żeby dać Ci do myślenia. Podejrzewam jednak, że przeczytałaś już mnóstwo zaczynających się w ten sposób tekstów. I dobrze. Każdy czasem potrzebuje takiego kopa, żeby wygrzebać się z ciepłego, leniwego kocyka. Ale dzisiaj nie chcę Cię jakoś szczególnie kopać, ani namawiać do tego, żebyś natychmiast wstał i wspinał się na wyżyny swoich możliwości.

Życie jest kruche, więc doceń jego wartość

Wczoraj naszła mnie smutna refleksja na temat ludzkiego (i właściwie wszelkiego) życia – że jest tak bardzo, bardzo kruche i tak niewiele trzeba, żeby zdmuchnąć je raz na zawsze. Chwila nieuwagi i po człowieku. Można byłoby oczywiście pójść w stronę bardzo pesymistyczną, skupić się na tym i dołować, ale ja zwykle staram się przekuć smutną refleksję w wartościową, tak, by miała pozytywny wpływ na moje życie (a dzięki temu blogowi, być może nie tylko moje).

Pierwsze o czym pomyślałam to ludzka nieostrożność, a czasem nawet brawura. Nie chcę w tym momencie rozwodzić się nad sportami ekstremalnymi, które są megakontrowersyjne. Chodzi mi o zwykłych ludzi, którzy codziennie chodzą do pracy, codziennie od lat wykonują te same czynności i szybko przestają zastanawiać się nad tym, co robią. Chodzą sobie po dachach bez żadnych zabezpieczeń, nie zakładają niezbędnej odzieży ochronnej i ogólnie niespecjalnie przejmują się zasadami BHP. Bo przecież tyle razy już to robili i nigdy nic się nie stało. Aż za którymś się stanie. Bo to jest zwyczajne igranie z ogniem.

Nie chodziło mi o to, żeby zbesztać tych, którzy tak robią. Wiem też, że czasem mimo wszelkich zabezpieczeń wypadki i tak się zdarzają. Chciałabym tylko skłonić Cię do refleksji na temat szacunku – do swojego życia i uczuć Twoich najbliższych.

Nigdy nie odzyskasz zmarnotrawionych godzin

marnowanie czasu

Nie jest to jednak główna myśl, którą chciałam dziś poruszyć. Bo druga rzecz, która od razu przyszła mi do głowy to właśnie marnowanie życia przez marnowanie cennego czasu każdego dnia, przez robienie rzeczy, które właściwie nie mają sensu. Przez niezliczoną liczbę sposobów, w jakie ludzie marnują swoje życia. W jakie czasami sama marnuję swoje. Jeśli nie życie to chociaż poszczególne dni. Nie mam tu na myśli smutnych historii ludzi pogrążających się w bagnie patologicznych zachowań. Myślę o zwykłych ludziach, wiodących zwykłe życia, niespecjalnie wyróżniające się na tle innych.

Co to jest właściwie to marnowanie czasu? Skąd się bierze poczucie, że dzień po dniu, traci się go bezpowrotnie? Czy odpoczynek to marnowanie czasu? Czy powinniśmy codziennie funkcjonować na najwyższych obrotach, żeby osiągnąć sukces? Żeby być perfekcyjnymi w każdej dziedzinie życia?

Nie! Nie tylko dlatego, że tak się po prostu nie da.

Celebruj wolny czas, zamiast go marnować

Czasami trzeba sobie odpuścić. I to nie będzie marnowanie życia. Każdy sam decyduje o tym, co jest dla niego ważne, a co nie. Każdy ma inne pojęcie sukcesu i każde z nich jest dobre. Podobnie jest ze spędzaniem wolnego czasu. Ja lubię czytać i prawie codziennie pogrążam się w lekturze książki. Prawie codziennie czytam blogi i oglądam zasubskrybowane filmiki na YouTube. Lubię rozmawiać z moim Mężem albo tak po prostu sobie z nim siedzieć. Lubię odwiedzać rodzinę i przyjaciół. Robić fizycznie (nie on-line) zakupy. Sprzątać mieszkanie. Lubię, i co? Poświęcam też czas na ćwiczenie pilatesu i jogi. Poświęcam czas na oglądanie dobrych, a czasem i głupich filmów. Czasem obejrzę program w telewizji, albo i serial.

Żadna z tych czynności nie jest dla mnie marnowaniem czasu – oczywiście w rozsądnych granicach, jakie sama sobie ustalam.

Są rzeczy, które uważam za marnowanie czasu i ich po prostu nie robię, np. nie prasuję (ok, czasem coś trzeba, ale na pewno nie wszystko, ani nie większość, ani nawet nie połowę upranych rzeczy ;)). Są te niestety rzeczy na które marnuję czas i ciężko mi sobie z tym poradzić. Na przykład scrollowanie fejsbuka.

Przetestuj czas offline

marnowanie czasu

To jest jeden z największych naszych problemów – za długo jesteśmy on-line. A zasoby internetowe nie mają końca. Możemy więc spędzić wiele godzin przeklikując się od jednego linka do drugiego, co najczęściej negatywnie odbija się na naszych bliskich (a właściwie na uwadze, jaką im poświęcamy), naszym zdrowiu (kręgosłup, oczy, rosnąca dupa i te sprawy) i naszym intelekcie (umówmy się, co za dużo odmóżdżania to niezdrowo). Obecnie jestem w trakcie drugiego tygodnia wyzwania minimalisty i staram się zdecydowanie ograniczyć czas, który spędzam w internecie. Zwłaszcza na scrollowaniu fejsa. Daję sobie jednak dyspensę na blogi – gazet nie czytam, więc blogi właściwie pełnią ich rolę. 🙂

Zrób to dla siebie i zastanów się: czym jest dla Ciebie wartościowe spędzanie czasu, a czym jego marnowanie. I spróbuj poświęcić czas na takie zajęcia, z których rzeczywiście czerpiesz radość. I zawsze miej z tyłu głowy, że życie naprawdę jest kruche.

A gdybyś jednak potrzebował/potrzebowała się zorganizować, to zapraszam np. tutaj. Albo po prostu do zakładki organizacja. 🙂

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Pokonać marazm
  2. Magia robienia nowych rzeczy – „30 dni do zmian” Edyty Zając
  3. 25 lekcji z 25 lat życia
  4. Potęga wytrwania w decyzji, czyli postanów coś sobie | 52 Tygodnie Pozytywności
  5. „Projekt szczęście” Gretchen Rubin – recenzja

Organizacja wesela po swojemu, cz. I: jak, gdzie, kiedy?

jak zorganizować wesele

Dziś chciałabym zaprosić Was na pierwszą serię kilku wpisów na moim blogu. Organizacja to jeden z elementów życia, który szczególnie mnie interesuje. Lubię mieć dobrze zorganizowaną przestrzeń wokół siebie, lubię mieć dobrze zorganizowany czas. Organizacja wydarzenia to zupełnie co innego. Organizacja ślubu była najbardziej czaso- i pracochłonną ze wszystkich organizacji ever. 😉 Ale warto było! Zorganizowanie czegokolwiek wymaga poświęcenia czasu i sporych nakładów pracy, ale satysfakcja, że się zrobiło coś samodzielnie – gwarantowana. A ślub to jedno z najważniejszych wydarzeń z życia człowieka. Daleko mi do tego, by twierdzić, że najważniejsze, ale nadal bardzo ważne i przygotowanie go jest warte zachodu.

Ślub po swojemu

Po pierwsze i najważniejsze: muszę sobie trochę pogadać. 🙂 Ślub powinien być zorganizowany po Waszemu. To jest dla mnie najważniejsza kwestia. Nie tylko, gdy chodzi o ślub, ale gdy chodzi o całe Wasze życie. Macie je jedno i to Wy decydujecie o jego kształcie. Pochodzę z małego miasteczka, gdzie jak na dłoni widać, że wielu ludzi nie myśli o tym, co będzie dobre dla nich, ale o tym, co ludzie powiedzą. Oczywiście w dużych miastach też występuje takie zjawisko, ale jakoś słabiej je widać. Podobnie jest z kwestią „pokazania się” (if ju noł łot aj min). To wszystko doskonale widać przy okazji ślubów i wesel. Jeżeli naprawdę w głębi serca chcecie, by Wasz ślub wyglądał tak, jak „radzi” Wam najbliższe otoczenie, to wszystko super. Jeżeli całkowicie gryzie się to z Waszym światopoglądem i wyobrażenie na temat tego dnia albo czujecie, że ktoś Was do czegoś przymusza, zróbcie to po swojemu! Nie ma czegoś takiego jak „wypada”! Nie chcecie brać ślubu w ogóle? Nie bierzcie! Chcecie kameralne wesele zamiast wielkiego? Zróbcie kameralne. Nie chcecie zapraszać znajomych swoich rodziców, „bo oni byli na ślubie ich syna”? Nie zapraszajcie! Mogłabym tu mnożyć przykłady, ale myślę, że wiecie, o co mi chodzi. To jest Wasz dzień. Wasze życie.

CZ. I Jak, gdzie, kiedy? Czyli podstawy organizacyjne

Ok, ustaliliśmy już sobie, że decyzje na temat ślubu podejmujecie sami, ze swojej nieprzymuszonej woli. Czas na kilka podstaw związanych z organizacją wesela. One wszystkie są w dużej mierze powiązane, więc raczej decydując się o jednej z nich, trzeba wziąć pod uwagę pozostałe. Ale, jak zwykle, po kolei.

#1 Ślub kościelny (konkordatowy) czy cywilny?

organizacja wesela

To bardzo osobista sprawa. Naprawdę NIKT nie powinien Wam się w to wtrącać. I tutaj nie ma kompromisów. I nie ma też czegoś takiego, że któryś z tych ślubów jest lepszy – oba są równie ważne w świetle prawa, a jeśli chodzi o kwestie sumienia, to weźcie pod uwagę, że każdy ma swoje i pilnujcie tylko swojego. 😉 Nie ma też czegoś takiego jak „tylko cywilny”. Nie będę tu wnikać w kwestie duchowe, bo to sprawa osobista, ale tak dla niezdecydowanych, czy powinni postawić się rodzicom, 😉 powiem, że ślub cywilny może być równie piękny i uroczysty, co kościelny. Wiem, bo sama taki brałam. Dochodzą do tego też kwestie finansowe – ślub kościelny (usługa kapłana + ozdabianie kościoła) to wydatek rzędu 1500 zł, a cywilny… 84 zł. Nie wiem, jak wygląda to w małych miastach, ale w Warszawie w Urzędzie Stanu Cywilnego (dalej zwanego USC) można zamówić sobie muzykę na żywo, jeśli komuś zależy – oczywiście koszt wtedy wzrasta. Sale ślubów też są niczego sobie, serio. Nie bójcie się podjąć takiej decyzji, jeśli się wahacie.

Kiedy już zdecydujecie, musicie się wybrać i ustalić termin. W przypadku ślubu cywilnego można wybrać datę nie dalszą niż 6 miesięcy do przodu, a w przypadku kościelnego możecie około roku wcześniej (albo i 1,5 – podobno zależy od księdza), ale wystarczy i 10 miesięcy. W przypadku naszego ślubu zaplanowanego na maj, nie było szczególnym problemem znaleźć w styczniu wolny termin w bardzo ładnej restauracji (choć nie wszystkie, do których napisaliśmy miały miejsce). Ale to Warszawa. Wiem, że w małych miejscowościach często czeka się nawet do 2 lat na salę weselną. Dlatego polecam najpierw ustalić datę z restauratorem, a potem dopiero z księdzem bądź urzędnikiem.

Wyżej podlinkowałam cenę, ale podlinkuję jeszcze raz, żeby było bardziej widoczne: kroki, które trzeba wykonać, żeby wziąć ślub w USC. Zakładam, że w innych miastach jest tak samo, jak w Warszawie.

#2 Miasto, w którym ten ślub weźmiecie

Mieszkacie i pracujecie w tej samej miejscowości, co Wasze rodziny? Wszystko jasne. A co zrobić, gdy jest inaczej? Scenariuszy jest nieskończona ilość, więc nie będę tutaj pisać referatu dla każdej z możliwości, ale proponuję tylko, żebyście wzięli pod uwagę kilka rzeczy:

  1. Czy w miejscowości, w której mieszkają Wasze rodziny, jest gdzie wziąć ślub (kościół czy sala ślubów) i czy odpowiada to Waszym wymaganiom?
  2. Czy jest tam odpowiedniej wielkości restauracja bądź sala weselna, która odpowiada Waszym wymaganiom?
  3. Czy Wasza rodzina może ewentualnie dojechać i nocować w innym mieście lub czy możecie zapewnić jej transport i ewentualny nocleg, tam, gdzie chcecie wziąć ślub?
  4. Co najkorzystniej wyjdzie Wam pod względem finansów?

Zobrazuję to naszym przykładem. Pochodzimy z jednej, małej miejscowości, mieszkamy w Warszawie. Część naszej rodziny mieszka w Warszawie i to większa niż w tej miejscowości, z której pochodzimy. Mamy tu też znajomych, których chcieliśmy zaprosić. Członkowie rodziny mojego Męża mieszkają w różnych miastach (też za granicą). Ślub chcieliśmy wziąć cywilny, a sala ślubów w naszej miejscowości nie jest szczególnie piękna. Chcieliśmy też uniknąć gadania „a dlaczego nie w kościele”. To wszystko pomogło nam podjąć decyzję, że weźmiemy ślub w USC w Warszawie. Wszyscy, którzy mieli dojechać, dojechali bez problemu, a rodzina mojego Męża nawet zrobiła sobie później afterparty, korzystając z okazji, że wszyscy są w jednym miejscu. 😉

To jest kwestia do dogadania i jeżeli czegoś zdecydowanie odradzam to ściągania swojej rodziny na ślub, jeżeli mieszkacie za granicą. No, chyba, że macie na to fundusze. Jednak fundusze i tak nie pomogą, jeśli ktoś starszy nie zechce przyjechać/ przylecieć, bo nie ma na to siły, jak i ktoś, kto ma dzieci albo jakieś służbowe zobowiązania. Chociaż, oczywiście, zrobicie, jak chcecie.

#3 Mały czy duży ślub (i wesele?)

Wszystko powinno zależeć od Waszego gustu. Ja nigdy nie chciałam mieć dużego wesela, wielkiego tortu i otrzęsin. I wielu innych rzeczy, które wielu innym ludziom odpowiadają. Na naszym ślubie było 40 osób. A można zorganizować jeszcze mniejszy ślub. Nawet miałam okazję być na dwóch takich bardzo skromnych, rodzinnych uroczystościach. I też było dobrze. Chcecie wielkie weselicho i nie macie oporów przed kredytami/ braniem kasy od rodziców/ po prostu macie na to pieniądze? Super, róbcie! Ale nie róbmy z tego standardu. KAŻDY ślub jest piękny.

#4 Restauracja czy sala weselna/ obiad weselny czy wesele

organizacja wesela

Jak wcześniej pisałam – to wszystko ściśle się ze sobą wiąże. My braliśmy ślub cywilny w Sali na 80 osób, gości było 40, a w ramach wesela był obiad w restauracji. Część znajomych zaprosiliśmy tylko na ślub. Tak, można tak zrobić. Moim zdaniem lepiej tak, niż nie zaprosić wcale. To teraz tak – oczywista oczywistość – w przypadku większego wesela wydatki też wzrastają, i to zupełnie nieproporcjonalnie. Bo jak mieliśmy obiad, to płaciliśmy za obiad. A gdy mamy więcej osób i robimy wesele z tańcami, to potrzebujemy sali bankietowej, a wtedy rodzi się potrzeba zorganizowania miliona innych rzeczy: zespołu, wodzireja, wielkiego tortu (najczęściej marnej jakości, bo wiecie, ile by kosztował świetny tort na 200 osób ;)), drinków i nieskończonej ilości alkoholu, chłopskiego stołu (czy jak to się tam nazywa, podobno ostatnio modne). Wydatki robią się ogromne. Dochodzi do tego jeszcze jedna rzecz – 200 osób może nie zmieścić się w USC. W Warszawie jest jedna taka sala ślubów – na starówce. Nie sądzę jednak, żeby w większości miast były aż tak duże sale – trochę też z przyzwyczajenia, że ludzie najczęściej biorą ślub w kościele i jak ktoś bierze cywilny, to na pewno nie duży. Dlatego jeśli jesteście przekonani, że nie chcecie ślubu kościelnego, to rozważcie uszczuplenie listy gości, którą na tym etapie powinniście mieć mniej-więcej ogarniętą. Mówiłam, jak to się wszystko łączy… 😉

Jak to wyglądało w naszej praktyce? Wyszukiwaliśmy restauracji na zbiorczej stronie GdzieWesele.pl (dla spóźnialskich: są tam też terminy last minute) – ale jestem pewna, że takich stron jest więcej – później ewentualnie wchodziliśmy na stronę restauracji, sprawdzaliśmy menu weselne – jeśli było dostępne – i pisaliśmy maile do restauracji, które nam się spodobały, z zapytaniem o termin (oraz ewentualnie menu, jeśli nie było go na ich stronie). Sprawdzaliśmy też, w jakiej odległości jest restauracja od USC. Ostatecznie obejrzeliśmy cztery sale. Tym sposobem znaleźliśmy wspaniałą restaurację Angelika w Falenicy (niestety musieliśmy załatwić transport części gości, ale o tym następnym razem), którą wszystkim będę polecać, jeśli ktoś mnie zapyta o dobre miejsce na zorganizowanie takiej uroczystości. To też dobra lekcja dla wszystkich, którzy myślą, że jeżeli pierwsza restauracja czy sala, do której wejdą im się spodoba, to trzeba ją brać. Nie róbcie tego, bo możecie przegapić perełkę.

W tym momencie urwę moją opowieść, bo nie chciałabym Was zanudzić, ale też nie chciałabym pisać szczątkowo. Właśnie dlatego postanowiłam tę krótką serię podzielić na 3-4 „odcinki”. Mam nadzieję, że dzięki temu, ktoś będzie miał skarbnicę wiedzy, jakiej ja nie miałam, gdy trwały nasze przygotowania do ślubu. Mam nadzieję, że się przyda. 🙂

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Pozostałe części:

  1. Organizacja wesela po swojemu, cz. II: zaproszenia, prezenty, fotograf, obrączki i transport
  2. Organizacja wesela po swojemu, cz. III: co z tą suknią?
  3. Organizacja wesela po swojemu, cz. IV: dobre samopoczucie gości

Ogórki kiszone „po dziadkowemu”

ogórki kiszone

Ogórki kiszone to bardzo kontrowersyjny twór. Albo się je kocha, albo się ich nienawidzi. Ja jestem w tej szczęśliwej grupie pierwszej i mogę się nimi zażerać bez granic. 🙂 Z kolei mój ukochany Mąż wyczuwa, że je jadłam… zupełnie jakby był to czosnek. I z równą odrazą się oddala w drugi kąt pokoju. 😉 A nie wie, co traci! Bo ogórki kiszone mają tajemną probiotyczną moc – kiszą je sobie spokojnie bakterie. 😉

Podejrzewam, że przepisów na ogórki kiszone krąży w internecie nieskończona ilość, nie wiem, widziałam jeden i był zdecydowanie inny niż ten dziadkowy. A ogórki z dziadkowego przepisu są najlepsze na świecie i grzechem byłoby nie podzielić się tym przepisem z szerszym gronem odbiorców. 😉

Podam Wam przepis na jeden wek, bo u dziadków nigdy nie było ważenia ogórków i robienia wielu słoików naraz z jednej prostej przyczyny. Ogórki zbiera się, gdy są już gotowe do tego, żeby je zebrać. A ogórkowa grządka jest nieduża, to ogórków naraz też nie będzie dużo. Gdy ostatnio byłam u dziadków, to ogórki zostały trochę podebrane poprzedniego dnia (a i ja nie omieszkałam zabrać kilku świeżych ze sobą ;)) i zostało tyle co na dwa weki.

Kiszone ogórki wg mojego Dziadka

ogórki kiszone

Składniki (na jeden wek):

  • Wek (umyty), gumka (nowa) i sprężynka (może być stara ;))
  • Kilka ogórków gruntowych (u nas były ogródkowe, ale myślę, że takie z bazaru też dadzą radę)
  • Pół ząbka czosnku
  • Koper – z kwiatem (z ogrodu albo z zestawu do kiszenia, widziałam w Biedrze)
  • Pół liścia chrzanu (ma zakryć wierzch słoika)
  • 3-4 liście czarnej porzeczki
  • Słona zalewa: około łyżki soli kamiennej (w sieci krzyczą, że niejodowanej, a Dziadek robi na jodowanej i się nie przejmuje) na litr zimnej wody (używaliśmy z kranu i zawsze tak było, ale w dużym mieście pewnie lepiej ją przefiltrować albo przegotować; w innych przepisach zaskoczyło mnie też zalewanie ogórków gorącą wodą – u Dziadka zawsze była zimna, a robi ogórki od lat).

Banalnie prosty przepis:

ogórki kiszone

Wkładamy ogórki do słoika – tyle, ile się zmieści. Wrzucamy gdzieś tam czosnek. Wpychamy (dosłownie) między ogórki koper – najpierw trzeba go trochę pozginać, żeby wlazł. Przygotowujemy słoną zalewę – znaczy mieszamy sól w zimnej wodzie, aż się rozpuści. Wlewamy zalewę do słoika, aż zakryje ogórki. Dokładamy liście porzeczki i przykrywamy wszystko liściem chrzanu. Odstawiamy do piwnicy lub spiżarni i czekamy kilka tygodni, aż się ukiszą.

Nasze ogórki wytrzymują całą zimę. Co prawda, czasem zdarzy się jakieś zgniłe jajo, 😉 ale większość wytrzymuje bez problemu. Zróbcie sobie swoje własne probiotyki, koniecznie. No, chyba że jesteście z tych, co nienawidzą ogórków kiszonych – nie będę Was przecież zmuszała. 😉

Sezonowe produkty na sierpień:

Warzywa: bakłażan, botwinka, borowiki, brokuły, buraki, cebula dymka, cukinia, czosnek, dynia, fasolka szparagowa, fasola, fenkuł, jarmuż, kabaczek, kalafior, kalarepa, kapusta, karczochy, kukurydza, kurki, marchewka, natka pietruszki, ogórek, papryka, patison, podgrzybki, pomidor, por, rabarbar, rzodkiewka, rukola, rydze, sałata, liście selera, seler, seler naciowy, szczaw, szpinak, ziemniaki

Owoce: agrest, aronia, bez czarny, borówka amerykańska, borówka brusznica, brzoskwinie, dereń, dzika róża, gruszki, jabłka, jagody, jeżyny, maliny, nektarynki, porzeczki, pigwa, śliwki, winogrona, żurawina, poziomki, rokitnik

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Przepis na kiszoną kapustę
  2. Co jeść, żeby mieć zdrowy układ pokarmowy?
  3. Najlepsze domowe sposoby na przeziębienie
  4. 5 doskonałych powodów, by zacząć jeść sezonowo