Nie do końca klasyczna szarlotka

klasyczna szarlotka

A było to tak…
Były jabłka.
Była chęć na szarlotkę.
I była pulpa orzechowa pozostała z dojenia orzechów laskowych na mleko orzechowe.
No i powstała szarlotka na cieście kruchym z dodatkiem tej właśnie pulpy.

Prawdę powiedziawszy, chciałam zrobić prawdziwą, najpyszniejszą, tradycyjną szarlotkę. Z super-klasycznego przepisu na ciasto kruche w proporcji 3:2:1 (300 g mąki pszennej, 200 g masła, 100 g cukru). No ale ta pulpa. Trochę się bałam, że nie wyjdzie krucho jak trzeba i w ogóle powstanie mi jakieś nie-wiadomo-co, ale zaufałam przeróżnym internetowym kombinatorom-uzdrawiaczom ciastowym, którzy wpychają wszędzie różne mąki migdałowe i kokosowe, i postanowiłam zaryzykować.

I wyszło dobre. Od tej pory nic się nie zmarnuje w mojej kuchni, skoro genialnej szarlotki nie zepsuło wepchnięcie do niej jakichś orzechowych resztek! A tak naprawdę to już od jakiegoś czasu zbieram pulpę pozostałą po wyciskaniu soku z marchewki. Niedługo skończy mi się zamrażalnik. Ale do rzeczy!

Szarlotka z pulpą orzechową 😉

Składniki:

klasyczna szarlotka

Ciasto kruche:

  • 240 g mąki pszennej
  • 60 g pulpy z orzechów laskowych
  • prawie 200 g ZIMNEGO masła Z LODÓWKI
  • 50 g ksylitolu
  • 50 g cukru wymieszanego z cukrem waniliowym – proporcje według uznania
  • 1 jajko (lub 1 żółtko)
  • szczypta soli
  • ok. 1 łyżki bułki tartej

Duszone/ prażone jabłka:

  • 1,2-1,4 kg jabłek
  • 1/3 szklanki cukru (lub innego słodzika, podejrzewam, że z maple syrupem byłoby bosko, ale to trochę drogi interes)
  • 2-3 łyżeczki cynamonu
  • szczypta gałki muszkatołowej (możecie pominąć)

Wykonanie:

Na początek mała wskazówka: przygotujcie się na to, że gotowe surowe ciasto trzeba chłodzić ok. godziny, albo i dłużej przed wstawieniem do piekarnika. Najlepiej więc zacząć w wolnej chwili wcześniej w ciągu dnia albo nawet wieczorem poprzedniego dnia.

klasyczna szarlotka

Przygotowujemy sobie folię spożywczą (lub nawet torebkę foliową) do owinięcia gotowego ciasta. Mąkę przesiewamy do sporej miski i mieszamy z pulpą orzechową. Od kostki masła odkrajamy ok. centymetrowy kawałek i chowamy go sobie do lodówki na potem – odkroiłam ten kawałek, bo pulpa orzechowa jest odrobinę tłusta, a chciałam w miarę możliwości zachować proporcje. Pozostałą część (czyli te prawie 200 g ;)) siekamy porządnie i długo ostrym nożem razem z mąką. Im dłużej siekamy tym lepiej, bo cały sekret idealnego kruchego ciasta tkwi w długim siekaniu i krótkim zagniataniu. 🙂 Wrzucamy ksylitol i cukier, siekamy jeszcze chwilę. Dodajemy jajko lub żółtko, krótko zagniatamy do połączenia się składników, dzielimy na 2 części w proporcji 2/3 i 1/3. Formujemy kule i zawijamy je folią. Większą wkładamy do lodówki, mniejszą do zamrażalnika. Zostawiamy na co najmniej godzinę.

Jabłka obieramy, pozbawiamy gniazd nasiennych, kroimy każde na jakieś 8 części, wrzucamy do gara, dodajemy cukier i przyprawy. Dusimy – mieszając! – na niedużym ogniu około 15 minut – aż się zrobią takie – wiecie, no – uduszone. 😉

Tortownicę o średnicy 23 cm wykładamy papierem do pieczenia. Na dno ręką wciskamy ciasto z lodówki i dopasowujemy je, by pokryło całe dno. Możecie je też rozwałkować, jak jesteście porządni. 😉 Nakłuwamy je widelcem, wstawiamy do lodówki i nastawiamy piekarnik na 180 stopni. Czekamy, aż się rozgrzeje. Do rozgrzanego piekarnika wstawiamy tortownicę na 10 minut. Wyjmujemy, posypujemy bułką tartą (żeby nam jabłka za bardzo nie rozmiękczyły spodu), wykładamy jabłka i ścieramy na tarce ciasto z zamrażarki na wierzch. Wstawiamy z powrotem do piekarnika i pieczemy jeszcze 35-40 minut.

A potem się delektujemy.

klasyczna szarlotka

A co w listopadzie jest w sezonie poza jabłkami*?

Warzywa: brokuły, brukselka, buraki, cebula, chrzan, cykoria, czosnek czarna rzepa, dynia, fasola, fenkuł, jarmuż, kalafior, kalarepa, kapusta, marchewka, natka pietruszki, pasternak, patison, pieczarki, pietruszka, por, roszponka, rukola, seler, szpinak, topinambur, ziemniaki

Owoce: dzika róża, gruszki, jabłka, orzechy laskowe i włoskie, pigwa, żurawina; i nielokalnie: ananas, kiwi, grejpfrut, papaja

* To już ostatni wpis z „sezonem na”, pozostałe znajdziecie pod etykietą „sezon na”; na grudzień tutaj. Oznacza to, że wielkimi krokami zbliżam się do 1. rocznicy pierwszego wpisu! 9 listopada mój blog będzie obchodził swoje pierwsze urodziny! ❤

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. 35 pomysłów na to… co ze sobą zrobić jesienią
  2. 5 doskonałych powodów, by zacząć jeść sezonowo
  3. Przepis na kiszoną kapustę
  4. Obdarowywanie i przepis na jesienne ciasto z musem jabłkowym

Domowe mleko roślinne (z orzechów)

domowe mleko roślinne

Od jakiegoś czasu unikam jak mogę mleka krowiego. Jasne, jest smaczne, ale ma kilka wad, np. taką, że kradniemy je cielętom (i wspieramy niehumanitarną hodowlę krów) lub też fakt, że zawarta w nim kazeina jest białkiem, którego organizm homo sapiens nie trawi (stąd różne nieciekawe żołądkowo-jelitowe objawy). Jednak coś trzeba mieć do kawy (to był całkiem niezamierzony rym ;)). Dlatego długo używałam mleka roślinnego ze sklepu. Niestety – albo są drogie, albo mają bardzo słaby skład. No i co tu zrobić? Najlepiej zrobić mleko samodzielnie!

Z tego, co wiem, są różne szkoły robienia roślinnego mleka w domu – najsłynniejsza wiąże się z użyciem blendera kielichowego. Niby blender mam, ale jakoś nie mogłam się za to zabrać, odwlekałam to i odwlekałam, aż w końcu… znalazłam inny sposób, z którego od razu skorzystałam. 🙂 Otóż do zrobienia mleka roślinnego z orzechów nadaje się doskonale… wyciskarka wolnoobrotowa! Wykonanie jest dziecinnie proste i zajmuje dosłownie chwilę. Trochę więcej czasu trzeba poświęcić na umycie poszczególnych części wyciskarki, ale jak wiadomo… no pain, no gain.

domowe mleko roślinne

Co jest potrzebne do wykonania mleka roślinnego*?

  •  1 wyciskarka wolnoobrotowa
  • 100 g orzechów (ja wypróbowałam do tej pory migdały i orzechy laskowe, mleko z tych drugich bardziej przypadło mi do gustu)
  • 500 ml wody (+- 100 ml, miejcie pod ręką trochę więcej wody)
  • Ewentualnie do doprawienia: cukier (najlepiej w postaci ksylitolu, miodu lub syropu klonowego), sól (najlepiej morska), cukier waniliowy lub ekstrakt waniliowy, kakao – co Wam w duszy gra (mi chyba nie gra nic, bo jeszcze nie próbowałam doprawiać)

*na około 600 ml mleka

Wykonanie:

Włączamy wyciskarkę. Zamykamy „dzióbek”. Wrzucamy około łyżki orzechów i dolewamy wodę – trzeba trochę „na oko” (korzystając z okazji powiem tylko, że powiedzenie: „na oko to chłop w szpitalu umarł”, jest potwornie głupie, bo wyczucie w kuchni pozwala osiągnąć dużo więcej niż sztywne trzymanie się przepisu – do tego przekonania trzeba trochę dorosnąć, ale to wyzwalające, możecie mi wierzyć). Wrzucamy jeszcze jedną łyżkę i dolewamy znów wody. Pozwalamy chwilę się pomiędlić (dłuższą chwilę), otwieramy dzióbek i pozwalamy napojowi spłynąć do pojemnika.

domowe mleko roślinne

domowe mleko roślinne

W tym momencie zwykle wyłączam na moment urządzenie, żeby odpoczęło (zwykle po około 2 minutach pracy). Po chwili włączam je ponownie i kontynuuję, aż wykorzystam wszystkie orzechy i zużyję przynajmniej 500 ml wody (pamiętając o tym, by po 2 minutach robić przerwy). Powstały napój ewentualnie doprawiamy, przelewamy do słoika/butelki i wstawiamy do lodówki i trzymamy tam maksymalnie kilka dni. Można też przecedzić przez sitko lub gazę, by oddzielić drobinki orzechów, które przedostały się do naszego mleka.

domowe mleko roślinne

A jak to wygląda cenowo?

Z mojego punktu widzenia to jest to właściwie koszt orzechów, czyli 4,50 za 600 ml mleka, bo przefiltrowana woda z kranu to groszowa sprawa. Dla porównania – w sklepie 1 litr gotowego mleka z orzechów laskowych kosztuje 15 zł. Przy czym w domowym mleku orzechy stanowią 20 procent, a w sklepowym 2,5. Możecie rozwodnić, jeżeli będzie Wam pasowało, będzie jeszcze taniej.

Jak pisałam, mleka używam głównie do kawy (niestety trochę się warzy, ale sklepowe też ma tę wadę), ale można go użyć do wszystkich innych celów, do których normalnie użyłoby się mleka zwierzęcego: do płatków, owsianki, placków, ciast, kakao itd.

domowe mleko roślinne

Przygotowanie mleka w wyciskarce wolnoobrotowej ma tę zaletę, że dostajemy i mleko, i dość suchą pulpę orzechową, którą można później wykorzystać. Macie może jakieś pomysły na wykorzystanie jej? Ja na razie wymyśliłam tylko, że można wrzucić ją do jakiegoś ciasta. Póki co czeka w pojemniku wyłożonym ręcznikiem papierowym (wchłania wilgoć).

domowe mleko roślinne

Enjoy! 🙂

P.S. Na wszelki wypadek – gdyby nie było czasu na zrobienie kolejnej porcji mleka – lepiej mieć karton jakiegoś mleka w zapasie.

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Wegańskie pasty do pieczywa z silken tofu
  2. Pasta z ciecierzycy i pieczonego buraka i parę słów o tym, dlaczego czasem warto odpuścić sobie kotleta
  3. Sycące, wegańskie chili na jesienne i zimowe chłody
  4. Curry z porem i ciecierzycą na pożegnanie zimy

35 pomysłów na to… co ze sobą zrobić jesienią

co robić jesienią

Pozytywność pozytywnością, ale… Niniejszym się poddaję. Przestałam się oszukiwać. Ładniej w tym roku już nie będzie (no chyba, że wreszcie spadnie porządny puchaty śnieg!). Pogodziłam się z tym, że od miesiąca mam 25 lat i jesień za oknem. W tym roku nie jest niestety złota polska, więc nadzieje na szuranie butami w suchych, kolorowych liściach można spokojnie przełożyć na przyszły rok i zacząć grzebać w szafie w poszukiwaniu ciepłych swetrów i szalików. Niby trudno, ale z drugiej strony… Czy słowa „ciepłe swetry i szaliki” nie wywołują w Tobie jakichś pozytywnych emocji? 🙂

I tu Cię mam! Bo pozytywne nastawienie to nie jest jakaś głupia nadzieja, że zewnętrzne okoliczności – w tym wypadku pogoda – zawsze będą grzecznie sprzyjać naszym planom. To raczej dostosowanie się do nich i w pewien sposób wzniesienie ponad nie (w języku angielskim jest jedno słowo, które może bardziej przybliży Ci to, o co mi chodzi – embrace). Jeśli nie kręcą Cię afirmacje, to ich nie używaj. Nie każdy potrafi wyjść na podwórko – gdy leje jak z cebra i wiatr za chwilę zwieje go na drugi koniec miasta – i powiedzieć „jaki dziś piękny dzień, czuję się wspaniale!” – chociaż spróbować warto. Z afirmacjami czy bez – zawsze można jakoś sobie ten czas umilić zamiast ciągle narzekać.

35 rzeczy, które możesz zrobić jesienią, by ją sobie umilić:

  1. Załóż kaloszki. Z kaloszkami jesień jest po prostu lepsza – nieważne, czy ma się lat 7 czy 47. Kaloszki są niepoważne, ale akurat jesienią mamy przesyt powagi i zadumy. Skąd to się bierze właściwie?
  2. Weź ze sobą kolorowy parasol i/lub pelerynę przeciwdeszczową. Naprawdę, jest więcej kolorów niż czarny, czarny i czarny.
  3. Załóż puchate kolorowe skarpetki. Ciepełko gwarantowane. I w stopach, i w sercu.
  4. Zrób ciasto. Najlepiej z dynią, marchewką, cukinią, jabłkami. Szarlotkę? Drożdżowe? Czekoladowe? A może wszystko w jednym? Tylko jak będziesz robić drożdżowe, to pamiętaj, że to zajmuje pół dnia, więc nie porywaj się na nie po powrocie z pracy – frustracja gwarantowana.
  5. Ugotuj sobie wielki gar sycącej zupy. Żeby móc się nią rozgrzać, gdy wrócisz do domu wyziębiona/wyziębiony.
  6. Wypij herbatę z malinami. Albo wino. Albo nalewkę. Albo kakałko…
  7. Owiń się w ciepły koc i obejrzyj film albo poczytaj książkę. Albo zacznij nowy serial.
  8. Pisz coś – dziennik, bloga, wiersze, książkę…
  9. Zrób porządek ze swoimi ciuchami. Nie wierzę, że będziesz zimą nosić te wszystkie kuse koszulki i sukienki. Wyjmij lepiej swetry, o których mówiłam na początku. Też wyglądają dobrze, a grzeją lepiej. No dobra, zostaw sobie kilka tych fatałaszków na imprezy, skoro już musisz. 😉
  10. Zrób porządek z tym pudłem (szufladą?), do którego wwalasz wszystkie rzeczy, z którymi nie wiesz, co zrobić. Zacznij od zastanowienia się nad tym, ile czasu już tam zalegają. Masz czas. Możesz najpierw owinąć się w koc, pozwalam.
  11. Przytul się do kogoś, kogo kochasz – do mamy, partnera, siostry albo przyjaciela. Zawsze pomaga.
  12. Umów się ze znajomymi na planszówki. Kiedy grać w planszówki, jak nie wtedy, kiedy jest zimno? Może tej jesieni w końcu przestanę być planszówkowym luzerem. Wiesz, jakie to uczucie, gdy coś lubisz, ale nie do końca sobie z tym radzisz? Ja tak mam z planszówkami.
  13. Idź na spacer – gdy już przestanie padać. Możesz iść do sklepu albo z psem, albo do kolejnego przystanku autobusowego, ale trochę przewietrzyć łeb trzeba.
  14. Zrób sobie krem, np. do ciała albo do stóp.
  15. Zapal pachnącą świeczkę i pomedytuj. Albo posłuchaj muzyki. Albo pokoloruj kolorowankę.
  16. Zrób domowe odświeżacze.
  17. Kup laskę wanilii i ćwiartkę wódki. Powstrzymaj chęć wypicia wódki, znajdź czysty słoiczek (taki po musztardzie), rozetnij wanilię (nie do końca i nie wyskrobuj ziarenek), włóż ją do słoiczka i zalej wódką. Co kilka dni potrząsaj. Za jakiś miesiąc będziesz mieć domowy ekstrakt z prawdziwej wanilii i nie będzie Cię już wkurzać, że on jest we wszystkich przepisach, a Ty musisz go omijać.
  18. Zrób zapas puree z dyni i z jabłek. Do ciast na przykład, albo pankejków, albo owsianek.
  19. Zrób sobie listę 100 celów. Jesień to dobry czas na myślenie.
  20. Kup ciasteczka (lub weź upieczone własnoręcznie ciasto lub kupione w sklepie owoce – jeśli wiesz, że ten ktoś nie je słodyczy) i odwiedź swoich dziadków, rodziców, ciocię. Możesz też w czymś im pomóc.
  21. Wywołaj zdjęcia, które nagromadziły Ci się przez cały rok i poukładaj je w albumie. Fajnie później sobie obejrzeć zdjęcia na papierze. Czy kwalifikuję się już na osobę starej daty? Zmień też zawartość ramek, jeśli masz ochotę. 🙂
  22. Odwiedź restaurację, która zawsze Ci się marzyła. Latem zjesz frytki.
  23. Wystrój się i idź do teatru – może być na wejściówkę, one są tanie. Jesień mega kojarzy mi się z chodzeniem do teatru.
  24. Idź do muzeum, galerii albo innego interesującego obiektu w Twoim mieście. W Warszawie na przykład po raz kolejny można skorzystać z akcji Darmowy Listopad i zwiedzić Zamek Królewski, obiekty w Łazienkach Królewskich i Pałac w Wilanowie. Niech deszcz Cię nie powstrzyma przed poznawaniem świata! 🙂 Nas w Londynie nie powstrzymał. Tak właściwie to gdy pada, to nawet chętniej korzysta się z dobrodziejstw kultury.
  25. Przeczytaj jakiś poradnik, a potem zastosuj się do zawartych w nim wskazówek. Trzeba kupić? Nie, nie trzeba. Biblioteki są na tym świecie. Żeby zapisać się do warszawskiej, trzeba być tu zameldowanym, zatrudnionym bądź mieć status studenta.
  26. Zrób listy: filmów, które chcesz obejrzeć; książek, które chcesz przeczytać; miejsc, które chcesz odwiedzić. Listy pomagają nie tylko w zorganizowaniu sobie dnia pod kątem obowiązków, ale też mogą ułatwić wybór rozrywki. Wtedy, gdy człowiek myśli, że nie ma pojęcia, co obejrzeć, może sięgnąć po film z listy. 🙂 Myślisz, że obejrzałeś już wszystkie dobre filmy? Poszukaj w latach 50.
  27. Zgłębiaj wiedzę. Możesz zrobić kurs – w internetach zdarzają się nawet darmowe. Możesz też robić research na własną rękę – w internecie i w bibliotece. Możesz też pouczyć się nowego języka na duolingo albo odświeżyć taki, który już znasz.
  28. Posprzątaj „dziwne” miejsca w domu: pod łóżkiem i/lub szafą, kratki wentylacyjne, abażury, kontakty i włączniki, „upierz” pralkę (że co? – przy następnej okazji wytłumaczę ;)).
  29. Napisz do kogoś list albo chociaż wyślij kartkę – byle na papierze i za pośrednictwem stacjonarnej poczty i poślinionego znaczka. 😉
  30. Jeśli obchodzisz Boże Narodzenie – zacznij tworzyć listę prezentów i sukcesywnie je kupuj w miarę wypatrywania – albo wykonuj, jeśli to DIY. 🙂
  31. Szarpnij się na dobre perfumy, a jeśli takie masz, to ich nie oszczędzaj. Ogólnie, bo przy każdym użyciu zachowaj umiarkowanie. Szanujmy się i swoje powonienie. 😉
  32. Wyjedź gdzieś na weekend – jeśli możesz. Jeśli nie – rób plany wyjazdowe.
  33. Wprowadź jakąś zdrową zmianę – zacznij jeść siemię lniane albo kiszonki, ssać olej kokosowy przed umyciem zębów albo ćwiczyć jogę.
  34. Zapisz się do lekarza na kontrolne badania. Może sam fakt życia nie uprzyjemni, ale dowiedzenie się, że jest się zdrowym na pewno. A jeśli jednak coś jest nie tak? Przynajmniej w porę się to opanuje. 🙂
  35. Zrealizuj jakiś kreatywny projekt, który od dawna chodzi Ci po głowie, ale szkoda Ci było słońca. Odnów komodę, wykorzystaj inaczej stary świecznik w szklance/słoiku, oklej zwykłe pudełeczko i zamień je w szkatułkę, czy co tam chodzi Ci po głowie. 🙂

To co? Lepiej? Napisanie tego nawet dla mnie było takim małym katharsis. Sama czuję się lepiej! A skoro da się od samego pisania, to co dopiero zdziała działanie. 🙂

Macie jakieś jeszcze sprawdzone pomysły? Piszcie na dole lub na fejsie. 🙂

Podobało się? Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie. 🙂

 

Wegańskie pasty do pieczywa z silken tofu

wegańskie pasty z silken tofu

Kilka dni temu zapowiedziałam, że wstawię tu przepis na silken tofu, które zdobyłam w Wielkiej Brytanii. Żeby nie być gołosłowną – prezentuję dziś dwa. Oba inspirowane przepisami z popularnych wegańskich blogów, z których przepisów korzystam na co dzień.

wegańskie pasty z silken tofu

Jeśli chodzi o samo silken tofu, to jest problem, żeby dostać je w popularnych sklepach. Przejrzałam polski internet i zauważyłam, że jeśli się postaracie, to uda się Wam zamówić je w wegańskich sklepach internetowych. Ja to mam, kurczę, jednak nadzieję, że w miarę upływu czasu (i wzrostu popularności weganizmu) będzie o nie łatwiej – bo to jest naprawdę coś niesamowitego. Kiedy otworzycie opakowanie, będzie się Wam wydawało, że to po prostu serek feta. Ok, pachnie inaczej, ale na pierwszy rzut oka – feta. Można je po prostu rozbełtać widelcem i będzie jak taki ziarnisty twarożek albo – zblendować na idealnie gładką masę wyglądającą jak typowy serek do smarowania pieczywa. Smak jak smak – tofu jest stworzone do tego, żeby mu ten smak NADAWAĆ. Po połączeniu z odpowiednimi składnikami (najlepiej Waszymi ulubionymi) staje się przepyszne. Pewnie nadałoby się również do jakiegoś deseru, ale ja postawiłam na dwie pasty do smarowania.

Pasta a la jajeczna

wegańskie pasty z silken tofu

  • 170 g silken tofu (u mnie wersja soft)
  • pół łyżeczki soli Kala Namak – to ona nadaje paście jajecznego smaku
  • 1 łyżeczka musztardy chrzanowej (lub innej, którą lubicie)
  • pół łyżeczki przyprawy curry lub kurkumy
  • pół łyżeczki syropu klonowego
  • pół pęczka posiekanego szczypiorku lub np. natki pietruszki czy koperku
  • czarny pieprz (do smaku)

Wszystko razem mieszamy, najlepiej w przeznaczonym do przechowywania pasty pojemniku lub słoiczku – mniej zmywania 😉 – i uzyskujemy ziarnisty „twarożek”. Można też zblendować (więcej zmywania), a później tylko wymieszać ze szczypiorkiem. Odstawiamy do lodówki, żeby się przegryzło. 😉

Inspiracja: Jadłonomia.

Pasta z suszonymi pomidorami

wegańskie pasty z silken tofu

  • 170 g silken tofu
  • kilka suszonych pomidorów z zalewy
  • kilka listków bazylii (lub innego zielska, które Wam odpowiada smakowo 🙂

Tak, to wszystko. Zblendowałam te 3 składniki i wyszło mi niebo w gębie. Uważam, że suszone pomidory nie potrzebują wiele, ale możecie jakoś delikatnie doprawić solą i pieprzem lub – trochę mniej delikatnie – czosnkiem.

Inspiracja: Wegan Nerd.

Smacznego!

P.S. W październiku w sezonie są:

Warzywa: bakłażan, brokuły, brukselka, buraki, cebula, cukinia, cykoria, czarna rzepa, czosnek, dynia, fasola, fenkuł, jarmuż, kabaczek, kalafior, kalarepa, kapusta, karczochy, kukurydza, marchewka, natka pietruszki, papryka, pasternak, patison, pieczarki, pietruszka, por, seler, szczaw, szpinak, topinambur (w końcu widziałam go w kerfie!), ziemniaki.
Owoce: aronia, borówka brusznica, czarny bez, dereń, dzika róża, głóg, gruszki, jabłka, pigwa, rokitnik, śliwki, winogrona, żurawina, orzechy włoskie i laskowe.

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. Jagodowe muffinki w “uzdrowionej” wersji
  2. 2 proste pomysły na pełnowartościowe śniadanie
  3. Zapiekanka z kaszy jaglanej i jarmużu
  4. Najlepszy posiłek potrenigowy: smoothie
  5. Sycące, wegańskie chili na jesienne i zimowe chłody

Londyn – miasto możliwości

londyn miasto możliwości

Przed moimi 25. urodzinami pojechałam – a w zasadzie poleciałam – z mężem w naszą nieco spóźnioną podróż poślubną. Warto było poczekać. Zachwyt jaki wywołał we mnie Londyn – i jaki ciągle czuję – jest nie do opisania. Nie do opisania, ale przecież zobowiązałam się go opisać. Coś więc muszę z tym zrobić. 🙂 A jak się nie wie, jak coś opisać, to najlepiej rozłożyć to na czynniki pierwsze – mi będzie łatwiej, a dla Was będzie bardziej przyswajalne.

londyn miasto możliwości

#1 Zachwycająca architektura

Podobno taka jest cała Europa. Nie wiem, nie widziałam całej. Polskie miasta nie są ani odrobinę podobne do Londynu. Barcelonę widziałam w przelocie (zorganizowana wycieczka – odradzam, chyba że jesteście totalnie nieporadni, a perspektywa wypowiedzenia podstawowych zwrotów po angielsku wywołuje u Was palpitację serca), a czeska Praga to także miasto jedyne w swoim rodzaju i zachwycające w zupełnie innym sensie. Może nie widziałam wiele – ale Londyn od razu chwycił mnie za serce. I ciągle trzyma, łobuz.

Londyn miasto możliwości

Jest takie słowo „monumentalny”. Nigdy nie wiedziałam, co właściwie mogłabym tym słowem określić. Aż zobaczyłam londyńskie budynki. Piszę tutaj oczywiście o centralnych dzielnicach – Belgravia, Kensington, Notting Hill, Soho, Piccadilly, Westminster. Jeśli pojedziecie do trzeciej strefy, bo na przykład tam udało się Wam załatwić pokój w hotelu w znośnej cenie, 😉 to zastaniecie tam budynki w zupełnie innym stylu (i wielu Polaków – nasze swojskie wulgaryzmy wpadają w ucho, to trzeba im przyznać). Pierwsza strefa to budynki  umiarkowanie wysokie – w sensie nie-wieżowce (tych jest na horyzoncie dosłownie kilka) – i dosyć masywne. O niespotykanie wysokich sufitach (jeśli chcecie zobaczyć o czym mówię, polecam vlogi Mimi Ikonn) i wielgaśnych oknach. Co jeszcze? Piękne, charakterystyczne schodki i szerokie drzwi wejściowe. A wszystko to zadbane i bardzo estetyczne. No i most Tower. Most Tower po zmroku. Nie do opisania.

#2 Całkiem DARMOWE muzea

Serio. W Warszawie w muzeach są poszczególne dni, kiedy można wejść sobie za darmo, owszem, ale najczęściej jest to środek tygodnia i ostatnie wejście o 16. Ale u nas nie ma zwyczaju wspierania kultury. Jak wiadomo zawsze coś jest ważniejsze. Z kolei w Londynie muzea są… Hm, obiecałam sobie, że to będzie kulturalny blog, więc powiem oględnie: zapierające dech w piersiach. Do głównych muzeów wstęp jest bezpłatny (na wszelki wypadek sprawdzajcie na stronach poszczególnych muzeów), ale jeśli będziecie mieli ochotę na jakieś Muzeum Sherlocka albo Madame Tussauds to za to zapłacicie – i to słono.

We wszystkich tych bezpłatnych muzeach znajdziecie urny na dotacje i możecie tam wrzucić pieniążek (i przy okazji pozbyć się monet), jeśli chcecie. W Science Museum trudniej się wykręcić, bo przy wejściu pracownik pyta, czy chcecie wesprzeć muzeum. 😉 Byliśmy w czterech z nich – z okazji deszczowej pogody – i w każdym spędziliśmy po kilka godzin. Prawda jest jednak taka, że można byłoby każdemu poświęcić cały dzień, bo w te kilka godzin zdążyliśmy tylko liznąć oferowanego przez nie ogromu wspaniałości. Wróciłabym do każdego z nich z całą pewnością. A były to:

British Museum, gdzie mało brakowało, a rozpłakałabym się ze wzruszenia. Już tak jakoś mam, że gdy stoję obok autentycznej głowicy kolumny z Partenonu, to czuję te tysiąclecia i cieszę się, i prawie płaczę, jak szaleniec. Jakoś tak.

londyn miasto możliwości

Natural History Museum to gratka dla humanistów – w szerokim znaczeniu tego słowa – i przyrodników. I w ogóle wszystkich. Cała ewolucja żywych organizmów, kości dinozaurów, wypchane dziobaki i kolczatki, „konstrukcja” człowieka i podróż do wnętrza Ziemi. Musicie sami zobaczyć. No i ta architektura. Coś niesamowitego.

londyn miasto możliwości

Science Museum. Tuż obok Natural History Museum. Jeśli macie bzika na punkcie rewolucji przemysłowej i fascynują Was maszyny parowe, dorożki, kosmos i autentyczne przyrządy do eutanazji (znaczy takie, które pomogły czterem osobom pożegnać się z tym światem), to nie możecie tego odpuścić.

londyn miasto możliwości

National Gallery to z kolei gratka dla miłośników sztuki. Takich, co na przykład chcieliby mieć Słoneczniki na wyciągnięcie ręki.

londyn miasto możliwości

Mój wniosek po wizycie w tych czterech muzeach? Londyńskie dzieci wygrały życie.

#3 Uprzejmość Londyńczyków rozkłada na łopatki

Pierwszy dzień w Londynie nie należał do najszczęśliwszych dni w moim życiu. Bolała mnie głowa, wsiedliśmy do złego pociągu, drzwi metra zamknęły się na tej bolącej głowie i musieliśmy kupić najdroższy ibuprofen ever. Jednak już tego pierwszego dnia, kiedy byliśmy jeszcze totalnie nieogarnięci i wpatrywaliśmy się jak tępaki w tablicę odjazdów, pracownik metra zapytał nas, czy wszystko jest ok, czy może nam jakoś pomóc. Podziękowaliśmy, bo uprzytomniłam sobie, że przecież ja mam wszystko zapisane na kartce, która się wala gdzieś tam w walizce, ale gdybym nie miała, to chyba też byśmy nie zginęli.

Za każdym razem zbyt długie sterczenie przy jakimś planie czy mapie powodowało dokładnie ten sam skutek. Autobusy zatrzymywały się ZANIM docieraliśmy do pasów, a w restauracjach uśmiechnięci pracownicy na wejściu pytali… co słychać. No człowiek z Polski po prostu baranieje. Na początku byłam nieufna i myślałam, że to wszystko jakaś wyuczona poza, ale po jakichś dwóch dniach dotarło do mnie, że oni po prostu są serdeczni. Zadowoleni ze swojego życia ludzie, którzy życzą dobrze innym i naprawdę chcą pomóc. I jeszcze jedno – nie wiem, kto wymyślił to, że Anglicy nie lubią Polaków – bo niczego podobnego nie odczuliśmy. Stereotypy, stereotypy…

Najdobitniejszym przykładem tej uprzejmości było spotkanie ze starszą panią na przystanku. Próbowałam zorientować się w autobusowej rozpisce (niestety raz metro zaszwankowało) i chyba robiłam to znowu zbyt długo, bo owa pani podeszła do mnie i zapytała, gdzie chcemy jechać. Ta starsza pani miała ze sobą w takim zakupowym wózku butlę tlenową. Butlę tlenową, której używała. Tacy są starsi ludzie w Londynie.

#4 Wspaniałe (a jednocześnie okropne) metro

To samo metro, które chciało mnie zamordować, ma też swoje uroki. Nie sądzę, by dało się lepiej rozwiązać komunikację w tak wielkim mieście. Jeśli przyjeżdżacie do Londynu na kilka dni, to kupujecie sobie Oystercard – trochę podobna do Warszawskiej Karty Miejskiej, tyle że nie jest imienna, nie trzeba na nią czekać kilka dni i ładuje się ją jak telefon (jeśli używacie opcji „pay as you go”) lub koduje się na niej np. tygodniową Travelcard – i komunikacja jest tak prosta, że poradziłoby sobie z nią dziecko. Piętrowe autobusy są przeurocze, ale ogarnięcie ich jest nieco trudniejsze, dlatego korzystaliśmy z nich dosłownie kilka razy.

londyn miasto możliwości

Warto wydrukować sobie wcześniej plan metra – do ściągnięcia na stronie Transport for London – i nosić go ze sobą. Wtedy wystarczy sprawdzić sobie wcześniej w internecie, przy jakiej stacji metra znajduje się Wasze miejsce docelowe albo nosić ze sobą plan Londynu, na którym są oznaczone stacje.

Praktyczna rada: nie wsiadajcie do metra po usłyszeniu sygnału, bo zgniotą Was drzwi. One są naprawdę jak słonie. Poza tym, wsiadając do metra, zawsze miejcie ze sobą wodę – szczególnie w centralnej linii jest potwornie gorąco i duszno.

#5 Oreo peanut butter i batonik Picnic – czyli wszystko, czego zapragnie Wasze podniebienie, a nie dostaniecie tego w Polsce

Pamiętacie taki batonik Picnic? Jeśli jesteście dziećmi lat 90., to jest taka szansa. Mało nie padłam trupem, gdy zobaczyłam go na półce obok popularnych batoników w zwyczajnym, małym sklepiku. W tym samym sklepiku można było kupić pokrojone marchewki z hummusem. Przeprowadziłabym się tam choćby dla tych Picniców i marchewek. Nie mówiąc już o muzeach…

Lecieliśmy z lekkimi walizeczkami, ale gdy wracaliśmy, nasze walizki były wypełnione po brzegi dobrociami. Czipsy z nori? Proszę bardzo. Czekolada z solą i limonką? No problem. Takie rzeczy znaleźliśmy w moim kulinarno-kosmetycznym raju – Whole Foods Market. Tylu wspaniałych, zdrowych rzeczy, tylu cudownie pachnących przypraw i takiej różnorodności wegańskiego „nabiału”, to ja w życiu nie widziałam w jednym – do tego stacjonarnym – sklepie. Coś wspaniałego. Dopadłam tam też silken tofu, z którym przepis znajdziecie na blogu niedługo. 🙂

#6 Raj dla poszukiwaczy kulinarnych wrażeń…

londyn miasto możliwości

Nie wierzcie w te bajki, że kulinarnie Anglia jest do niczego. Możliwe, że ich rodzima kuchnia nie jest najlepsza, ale w tym momencie można tam zjeść dosłownie wszystko. Nie jadłam żadnych fish & chips i w nosie mam, że może to „grzech nie spróbować”. Za to byliśmy w Dishoom, gdzie jadłam danie o tajemniczej nazwie Paneer Tikka, które było po prostu wegetariańskim odpowiednikiem Chicken Tikka i próbowałam od męża najlepszego lassi, jakie w życiu piłam. Poza tym jedliśmy pyszne tacosy w Taquerii (a ja jeszcze piłam margaritę z marakują), zdrowego fast fooda – do tego fair trade – w Leonie i acai bowl w Good Life Eatery. I kanapkę z tuńczykiem w Tesco. Też była spoko.

#7 … wielbicieli przyrody …

londyn miasto możliwości

Hyde Park. Kensington Gardens. I wiele innych parków, których nie odwiedziliśmy, ponieważ nie wystarczyło nam czasu, a obiecaliśmy sobie, że nie będziemy biegać z wywieszonym ozorem, żeby poodhaczać kolejne miejsca. Raz tylko biegaliśmy, żeby odhaczyć toaletę, poza tym chyba spełniliśmy tę obietnicę. W każdym razie spacer po Hyde Parku był niezapomniany i nie zamieniłabym go na żadną inną atrakcję. Dziwaczne, wielkie kaczki, perkozy, szare wiewiórki i przedziwne kasztanowce (a może to wcale nie były kasztanowce tylko coś innego?). Do tego wzruszający pomnik-fontanna upamiętniający Lady Di. Kocham warszawskie parki, ale to było zupełnie coś innego.

#8 … i dobrego piwa

londyn miasto możliwości

Ok, piwo jak piwo. Do kraftowych piw już przywykłam, więc to szczególnie mnie nie ruszyło. Jeżeli w Polsce multitapy rosną jak grzyby po deszczu, to znaczy, że wszędzie na Zachodzie są już od dawna. Ale takiego pięknego pubu to ja w życiu nie widziałam. Tapeta w idealnym pubowym odcieniu zieleni, piękny brązowy (w idealnym pubowym odcieniu) bar, stołki barowe, które się kręcą (oldskul do potęgi dziewiątej!), KOMINEK i sufit w postaci lustra. I do tego wszystkiego pachnąca (!) toaleta, a przy umywalce krem do rąk. Klimat, jakość i czystość. Da się? Najwyraźniej tak.

#9 Prawdziwa wielokulturowość

W Londynie żyją przedstawiciele chyba wszystkich nacji, kolorów skóry, wyznań i orientacji wszelakich. I wiecie co? Sądząc po newsach nie żyją oni ze sobą wszyscy w idealnej harmonii, ale – sądząc po tym, co widziałam – żyją całkiem normalnie. Muzułmanki zagadują kelnerów w restauracjach i chodzą w adidasach na spacery do Hyde Parku. Hindusi i czarnoskórzy – tak ich się określa poprawnie politycznie? 😉 – są naturalnym elementem krajobrazu. Może to urok wakacji (a może to mejbelin), ale wszyscy oni byli według mnie piękni i pogodni.

Scenka: siedzimy na ławce na stacji metra, czekamy na pociąg. Podchodzi młoda dziewczyna z dwójką chłopców i sadza ich obok mnie. Chłopcy są ubrani w meczowe ciuchy i gadają ze sobą po angielsku. Dziewczyna robi im zdjęcie. Śmieją się. Dziewczyna to muzułmanka w chuście – prawdopodobnie opiekunka, jeden z chłopców nazywał się Ahmed, więc pewnie też, a drugi był czarnoskóry, pewnie „zwyczajny” Anglik. Pomyślałam wtedy, że jak ktoś mi jeszcze raz powie, że muzułmanie się nie asymilują, to kopnę go w tyłek. Nie jestem zwolenniczką religii, ale wszyscy jesteśmy ludźmi i żadna religia nie czyni z nas terrorystów.


Podsumowując: chce się tam wrócić. Może tylko w odwiedziny, może po to, żeby tam zamieszkać. Możliwe, że jestem jeszcze nieobyta, że jeszcze żadna ze mnie podróżniczka, ani kosmopolitka, ale to miasto naprawdę robi wrażenie. I chyba wiem dlaczego. Londyn to miasto, które przywodzi mi na myśl wszystko to, co najbardziej cenię w życiu. Wolność, różnorodność, tolerancję i pogodę ducha. No i te muzea… 😉

A Wy, byliście w Londynie? A może chcecie pojechać? I w związku z tym chcielibyście więcej praktycznych wskazówek, jeśli chodzi o ceny, lot, hotel lub transport? Lub – jeśli byliście – sami chcecie coś polecić? Śmiało piszcie w komentarzach tu lub na Facebooku – jesteśmy tu przecież dla siebie wzajemnie. 🙂

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Co jeszcze może Cię zainteresować:

  1. 35 pomysłów na to… co ze sobą zrobić jesienią
  2. Magia robienia nowych rzeczy – „30 dni do zmian” Edyty Zając
  3. Nie marnuj dnia, nie marnuj życia… Ale co to właściwie znaczy?
  4. Rzut (krytycznym) okiem na „hygge”

Trafiłam do rozwojowo-motywacyjnego raju

strefa zmian

Właśnie tam byłam w ostatnią sobotę. Tym rajem na ziemi był cały dzień wykładów-spotkań z osobami, które zajmują się zawodowo rozwojem osobistym i motywacją, czyli jednym z głównych obszarów moich zainteresowań, a tym samym jednym z głównych obszarów tematycznych mojego bloga. To właśnie oferują organizatorzy konferencji Strefa Zmian – Jadwiga Korzeniewska z Laboratorium Zmieniacza i Igor Rotberg z Psychologii Współczesnej. 8 października, między 10:15 a 16:45 można było wysłuchać 6 prelekcji, które uczestnicy sami sobie wybierali spośród 3 stref – ciało i umysł (odkrywanie i rozwijanie swojego potencjału), motywacja (poruszenie trybików ;)) oraz relacje (komunikacja i te sprawy). Nie chciałabym tu opisywać* wszystkich, w których uczestniczyłam, a jedynie trzy, które najbardziej mnie urzekły. 🙂

* nie wszystko, co jest w „opisie” to słowa prelegentki – częściowo są to moje spostrzeżenia i przemyślenia

#1 Być sobą, czyli kim? O tym, jak zachować wewnętrzną harmonię i nie zwariować (Katarzyna Bogusz-Przybylska, Babskie Tabu)

Nie oszukujmy się – w 45 minut nie odnajdziemy swojego prawdziwego ja, ani nie ustalimy, czego właściwie chcemy od życia. Ale może zrobimy jeden mały kroczek naprzód. Mój Mąż słusznie zwrócił uwagę, że skierowane było to głównie do kobiet. Dojdziemy do tego – dlaczego, ale chciałabym zacząć od początku.

Słyszeliście kiedyś takie ładne hasło „work life balance”? Jestem przekonana, że tak – a na pewno większość z Was słyszała. Ma ono sugerować dążenie do równowagi między pracą, a życiem rodzinnym. Wszystko pięknie, tylko że to się nie spina. Dlaczego? Po pierwsze – jaka równowaga? To się nie da po równo. Choćby dlatego, że te sfery się przeplatają, dlatego, że czasem nie da się nie przynieść pracy do domu albo dlatego, że ktoś jednej sferze może i chce lub musi poświęcić więcej swojego czasu. Ale moment, moment… Czujecie już, co jest nie tak? Czego tu brakuje? Praca i rodzina – to całe życie? A ja? Gdzie jestem ja? Gdzie jest czas dla mnie, na mój rozwój, moje zainteresowania albo poznawanie siebie?

I tu są właśnie kobiety. Nie zadajemy sobie tego pytania. Mężczyznom odłożenie obowiązków na później przychodzi z większą łatwością. To nie jest oskarżenie. Wiem, że panowie często czują się atakowani, gdy słyszą coś takiego, ale ja tu nie zachęcam do nienawiści czy bojkotu tylko do inspirowania się. My mamy wbudowany taki śmieszny mechanizm: robię coś dla siebie -> jest miło -> żaróweczka -> czy aby nie jestem teraz egoistką? -> pójdę lepiej pozmywam po obiedzie. Czasem zastanawia mnie, czy feminizm  nie dał nam pozornej wolności. Podobnie jak odkurzacz (no chyba że taki, który sam jeździ) i pralka (no chyba że mamy robota, który segreguje, wstawia i rozwiesza pranie). Nie zrozumcie mnie źle, jestem feministką. Wydaje mi się po prostu, że ciągle brakuje nam tego jednego elementu układanki. Mogę pracować lub nie, wyjść za mąż lub nie, mieć dzieci lub nie. Gdy dokonam swojego wyboru nagle dowiaduję się, że za dużo pracuję i zaniedbuję rodzinę albo siedzę w domu i oglądam seriale. Mnóstwo kobiet nadal pracuje zawodowo I jednocześnie wykonuje wszystkie domowe obowiązki. Gdzie wtedy jestem ja? Nie mama, nie córka, nie pani domu, nie pracownica firmy X. Jesteśmy kimś więcej.

Katarzyna rozpoczęła swój wykład prostym (czy aby na pewno?) ćwiczeniem. „Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie najszczęśliwsze wspomnienie z dzieciństwa (…), poczujcie emocje i uczucia, które mu towarzyszyły i zapamiętajcie trzy główne”. To są prawdopodobnie najcenniejsze dla nas emocje i uczucia, dzięki którym możemy odkryć swoje najważniejsze wartości. Może to jest dobry punkt wyjścia, by dowiedzieć się kim jestem i co ja właściwie chcę w życiu robić. I żeby upewnić się, że nie zboczyliśmy z trasy. A jeśli tak, może warto wprowadzić jakąś zmianę?

strefa zmian

#2 Seks bez tajemnic – fakty i mity na temat bliskości (Anna Gulczyńska, Prohominis)

W przypadku tej prelekcji, nie będzie specjalnie głębokich myśli. Jeśli chcecie zgłębić swoją wiedzę na temat seksualności, to koniecznie odwiedźcie bloga Proseksualnej. To taka jedna, która mówi, że „tam na dole” to ma stopy. 🙂

Anna poprowadziła wykład fantastycznie, opowiadając ciekawostki i niesamowicie angażując słuchaczy. Wiadomo, gorący temat. 😉 Nie zapisywałam tych ciekawostek, bo bardzo dobrze się bawiłam. Zafascynowała mnie panująca atmosfera wyluzowania. Przecież temat seksu to w naszym społeczeństwie ciągle temat tabu, a oto znalazłam się w miejscu, gdzie mówi się o nim na luzie, bez spiny, ale i bez głupich żartów.

strefa zmian

Najciekawsza ciekawostka? Hohoho, coś, co mieliście pod nosem, a na pewno nigdy nie zwróciliście na to uwagi. Wiecie jaki narząd służy tylko do przyjemności? Na pewno wiecie. Jest to łechtaczka (ojej, napisałam to i to całkiem publicznie). A teraz przypomnijcie sobie podręcznik do biologii i rozdział o rozrodczości. Każdy narząd ma przypisaną swoją funkcję, no nie? Każdy, oprócz łechtaczki (ojej, znowu). No bo po co o tym informować? 😉

Ze spraw głębszych – powiązanie faz związku z przemianą w zakresie seksualności. Opowiem w dużym skrócie. 😉 Gdy jesteśmy zakochani, zauroczeni, funkcjonujemy jak na kokainie i (cóż, taka prawda) to, co nas nakręca, to fizyczność i namiętność. Po jakimś czasie dochodzi do tego intymność, bliskość, chęć wzajemnego odkrywania się i tak dalej. Aż w końcu dopinamy to zaangażowaniem, zainteresowaniem i przywiązaniem. Naturalną koleją rzeczy jest to, że z czasem namiętność zaczyna wygasać i dobrze by było ją podsycać – to najważniejsza rzecz, którą fajnie by było, żebyście zapamiętali. Nie czujcie się źle z tym, gdy u Was nadejdzie taki moment. Dla takiej bliskości i miłości, jaką ma się z wieloletnim partnerem lub partnerką warto trochę się postarać.

#3 10 kroków do katastrofy (Jadwiga Korzeniewska, Laboratorium Zmieniacza)

strefa zmian

No i gwóźdź programu! Jadwiga Korzeniewska! Znamy się skądinąd i od momentu, gdy dowiedziałam się, że jest trenerką motywacyjną, koniecznie chciałam zobaczyć ją w akcji. Nie zawiodłam się – po prostu petarda! I nie tylko ja, bo wypowiedzi Jadwigi były co chwila przerywane rykiem śmiechu słuchaczy, a jej wystąpienie zaowocowało gromkimi brawami. Ludzi przyszło tylu, że część musiała siedzieć na podłodze. To zdecydowanie o czymś świadczy.

Podejście do tematu na opak = nauka przez zabawę. Myślę, że Jadwiga doskonale zdawała sobie z tego sprawę i taki był jej cel – by nam to wszystko dobrze wbiło się do głowy. 🙂 Doskonała prezentacja i angażowanie słuchaczy dopełniły całości. Byłam zachwycona. A teraz pokrótce opiszę Wam główną oś prelekcji – za co, mam nadzieję, nie zostanę oskarżona o pogwałcenie praw autorskich. 😉 Opisy pod nagłówkami są tylko inspirowane, bo moja pamięć jest niedoskonała – Jadwigi były lepsze. 🙂

10 kroków do katastrofy wg Jadwigi Korzeniewskiej

1. Czekaj na idealny moment

Wiadomo, jeszcze nie jesteś gotowy. Musisz trochę poczekać, jeszcze trochę się podszkolić, jeszcze trochę poczytać, bo przecież jeszcze nie jesteś doskonale przygotowany. Na pewno będziesz wiedział, gdy nadejdzie ta magiczna chwila, gdy poczujesz się pewnie.

2. Czekaj na zaproszenie

Gdy już tak sobie poczekasz, to… poczekaj jeszcze trochę. Na pewno ktoś w końcu zapuka do Twoich drzwi i powie „Witaj! Czekaliśmy właśnie na Ciebie. Chodź, razem zbudujemy wspaniałą przyszłość”. Na pewno tak będzie. Tylko jeszcze trochę poczekaj.

3. Zazdrość innym

Sukcesy innych są naszymi porażkami, a porażki innych są naszymi zwycięstwami. Wiadomo. Nie można dać komuś kawałka tortu i mieć nadal cały tort! Na tej zazdrości na pewno daleko zajdziesz.

4. Bądź czujny. Zawsze

Nikt Ci dobrze nie życzy. Uważaj. Każdy czyha na Ciebie, bo przecież tak się nie da, żeby wszyscy odnieśli sukces. Sukces zawsze odnosi się kosztem porażki kogoś innego. Dlatego musisz się pilnować. I nie ufaj nikomu!

5. Słuchaj chóru maruderów

Otaczaj się ludźmi nieszczęśliwymi. Oni najlepiej Ci doradzą, pomogą piąć się w górę i rozwijać Twój potencjał.

6. Poddawaj się. Totalnie.

Po co się starać? I tak nie wychodzi.

7. Rób ciągle to samo. Zwłaszcza wtedy, gdy nie działa

Znasz sposób na rozwiązanie problemu. To, że siedem razy nie wyszło, nie oznacza, że dziewiąty też nie wyjdzie. Próbuj do skutku. Po co szukać nowych rozwiązań? To strata czasu i ogromne ryzyko. Lepiej zostań przy starych, sprawdzonych sposobach.

8. „Porażkuj” się

Taplaj się w błotku niepowodzeń. Najlepiej w otoczeniu chóru maruderów. Możesz też się biczować witkami brzozowymi, maruderzy będą zachwyceni.

9. Szukaj winnych

Odniosłeś porażkę? To na pewno wina niesprzyjających warunków. Szefa, męża, kałuży na chodniku. Absolutnie nie odpowiadasz za swoje niepowodzenia, ani trochę, nigdy.

10. Nie doceniaj postępów. Nigdy

Małe kroczki się nie liczą. Ważne są tylko duże postępy, kroki milowe i wielkie osiągnięcia. Nikt nie doszedł do celu małymi kroczkami, wszyscy osiągnęli sukces od razu. Po co komu jakaś cierpliwość?

Trochę zabawnie, trochę smutno. Niby się śmiejemy, ale na pewno każdy z nas zna kogoś, kto co rusz powtarza właśnie te kroki i odrzuca wszystkie nasze szczere chęci, by coś zaradzić. Bo lepiej się „porażkować” – taplać w błotku swojej nieszczęśliwości. Albo nawet sami czasem się na tym łapiemy.

Mam nadzieję, że teraz wiecie trochę lepiej, jak tę katastrofę ugryźć.

P.S. Jadwiga napisała też książkę o zmianie nawyków. 🙂

A na koniec jeszcze powiem, że na konferencji czułam się naprawdę super. Czułam się tak, jakbym trafiła do jakiejś bańki życzliwych, uśmiechniętych i wyluzowanych ludzi! Och, bańko, poszerz się trochę na resztę Warszawy!

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

A ja zapraszam Cię do swojego pozytywnego cyklu:

  1. Potęga wytrwania w decyzji, czyli postanów coś sobie | 52 Tygodnie Pozytywności
  2. Szacunek i tolerancja, czyli podstawa wszelkich relacji | 52 Tygodnie Pozytywności
  3. Odgruzuj swoją przestrzeń i poczuj przypływ energii | 52 Tygodnie Pozytywności
  4. Stwórz swoje własne rytuały | 52 Tygodnie Pozytywności
  5. Wiosenne zmiany | 52 Tygodnie Pozytywności
  6. A może by tak… nieco profilaktyki | 52 Tygodnie Pozytywności
  7. Rezygnacja – jak to ugryźć? | 52 Tygodnie Pozytywności

Organizacja wesela po swojemu, cz. III: co z tą suknią?

organizacja wesela

Moje ślubne wpisy cieszą się niezgorszą popularnością, więc tym chętniej kontynuuję temat. Było już co nieco o ogólnych kwestiach organizacyjnych, a także o konkretach dotyczących otoczki ślubu. Dwa pierwsze teksty przydadzą się dla obojga przyszłych małżonków. Natomiast dziś, jak zapowiadałam wcześniej, tekst będzie skierowany raczej do Panien Młodych, bo pogadam sobie o ubieraniu czy też – będąc trochę złośliwą – przebieraniu i przystrajaniu się. O wyglądzie po prostu. Nadal w duchu „po swojemu”, bo  masz czuć się dobrze w tym dniu, a nie udowadniać coś zebranym gościom.

#1 Z grubej rury: czy suknia ślubna „z prawdziwego zdarzenia” jest Ci absolutnie niezbędna?

Jeśli tak, nie czytaj dalej. Prawdopodobnie dalszy ciąg nie przypadnie Ci do gustu. O ile będąc licealistką jeszcze jarałam się sukniami ślubnymi i nawet miałam swój wymarzony krój, to później jakoś mi przeszło. Nie jestem typem księżniczki i w sukni ślubnej czułabym się jak w przebraniu. A skoro czułabym się tragicznie i nie mogłabym nawet (o zgrozo!) samodzielnie się wysikać (no chyba że jakieś Panny Młode nie mają potrzeb fizjologicznych), to ja dziękuję za taki wydatek. Nasze babcie w ogromnej większości brały ślub w zwykłych sukienkach, a my się dajemy omamić konsumpcjonizmowi i dodatkowo go napędzamy. Bo właśnie, poza tym wszystkim, według mnie kupowanie tak drogiej sukni na raz to czysty konsumpcjonizm.

Moja sukienka jest dobrej jakości… zwykłą, kremową kiecką ze sklepu z kieckami. Wygodną, z przyjemnego materiału, skromną i klasyczną kiecką. Tylu komplementów, ile usłyszałam w dniu ślubu na temat mojego ubioru, nie usłyszałam nigdy wcześniej. Najczęściej powtarzało się sformułowanie „z klasą”, co, nie będę kłamać, mile połechtało moją próżność, bo właśnie tak chciałam wyglądać. Z klasą. I uwierz, że nie ma żadnego znaczenia, czy bierzesz ślub cywilny czy kościelny. Masz pełne prawo do tego, by czuć się dobrze w swojej skórze i swoich ciuchach. Jeśli suknia ślubna to dla Ciebie strzał w dziesiątkę, to załóż ją sobie na ślub cywilny. Nie daj sobie wmówić, że na cywilny nie pasuje. Wszystko pasuje – to Twój dzień.

organizacja wesela

Gdybym miała jednak zdecydować się na jednorazowy ogromny wydatek na rzecz jednorazowego użytku, to kupiłabym garnitur ślubny. Takie białe spodnium. Uważam wręcz, że jest on dużo bardziej kobiecy niż suknia. 🙂 A tak… mam sukienkę, którą jeszcze nie raz założę w zestawieniu z kolorowymi dodatkami.

#2 Kwiatki, wianki, welony…

Obiło mi się o uszy, że ktoś niezwykle zdziwiony pytał „dlaczego Magda nie miała kwiatków?” (a także „dlaczego Magda nie chciała sukni ślubnej” – odpowiedź w punkcie #1 – oraz „dlaczego Magda nie brała ślubu kościelnego” – po odpowiedź na to pytanie, zapraszam pofatygować się osobiście). Nie miałam ani bukiecika, ani wianka, ani welonu. Może gdybym miała jakąś boho-stylówkę, to pomyślałabym o wianku, ale ja najlepiej czuję się w prostej i klasycznej wersji, więc stanęło na torebce, którą i tak nosiła moja mama.

W skrócie:

Kwiatki do ręki? Niewygodne. A jeśli to tylko po to, żeby dobrze wyglądało na zdjęciach, to wręcz głupie.
Wianek? Nie pasował mi.
Welon? Jw.

Kolejny raz jedyna moja rada jest taka: trzymaj się tego, co do Ciebie pasuje i co będzie tworzyło spójną stylizację. Suknia ślubna wiąże się z welonem, a styl boho i romantyczny – z wiankiem. A co z tym nieszczęsnym bukiecikiem? Do mnie to nie trafia, ale jeśli mieści się on w Twojej estetyce, to przecież go sobie zamów!

#3 Co z butami? Druzgocąca klęska 😉

Mnie buty pokonały. Coś musiało. Chciałam kupić sobie beżowe pantofle o wygodnym obcasie, no ale… Zobaczyłam je. Najpiękniejsze beżowe szpilki EVER. A potem zobaczyłam, jak wygląda w nich moja noga. I to był mój koniec. 🙂 Moja logika i rozsądek nie wytrzymały presji przepięknych DZIESIĘCIOcentymentrowych (bez żadnej platformy) szpilek. Prawda jest jednak taka, że ledwo w nich łaziłam i po kilku godzinach zamieniłam je na baleriny. Dodam jednak, że gdybym miała długą suknię, to z całą pewnością kupiłabym niższe buty, bo w długiej i tak nie widać nóg, a byłoby wygodniej. No, ale z gołą łydką… 😉

Z butami jest tak, jak z welonami i innymi dodatkami. Trzymajcie się stylizacji. Moja była klasyczna, więc buty też musiały być klasyczne. Gdyby była bardziej szalona, to może kupiłabym sobie jakieś fantazyjne fioletowe albo czerwone pantofelki. Do boho super pasują płaskie sandałki, a do czegoś luzackiego (tak, tak też można) – nawet trampki. 🙂

#4 Biżuteria

W sprawie biżuterii to ja mam do powiedzenia tylko kilka słów. Sama jej prawie nie noszę – poza kolczykami – więc miałam tylko sztuczne perełki w uszach. I czułam się super. Co prawda, w sprawie biżuterii wyznaję zasadę „im mniej – tym lepiej”, ale znam kilka osób, których nie wyobrażam sobie w skromnej sukience zestawionej ze skromnymi dodatkami. Wtedy dopiero wyglądałyby na przebrane! Więc jeśli na co dzień nosisz dużo biżuterii i jest ona masywna, to nie przejmuj się minimalistycznymi „zasadami”. Powtarzam – to Ty masz czuć się dobrze.

#5 Makijaż, paznokcie i fryzura

Tak, w jednym punkcie, bo ile można o tym gadać! U fryzjera byłam, bo jeśli chodzi o koki i upięcia to jestem w stanie co najwyżej skręcić włosy i związać to coś gumką, a nie taki efekt chciałam osiągnąć. 😉 Ważne to dogadać ze swoim zaufanym fryzjerem czy dana fryzura będzie nam pasować albo i nawet zrobić próbną (tak, wiem, dodatkowy wydatek, ale to wbrew pozorom może oszczędzić dużo nerwów). A teraz prawda o mojej fryzurze: została uzgodniona na miejscu z fryzjerem, u którego byłam pierwszy raz w życiu, w dniu ślubu, a fryzjer dopiero w połowie wykonywania jej zrozumiał, że to jest fryzura na MÓJ ślub (więc dowalił trochę więcej „betonowego” lakieru). Ale całkiem dobrze na tym wyszłam! 🙂 Jeśli umiesz sobie zrobić włosy sama albo masz zaufaną koleżankę (może kuzynkę?), która zawsze układa Ci włosy, to nie wahaj się wykorzystać tych opcji. Tylko kup sobie dobry lakier i dużo wsuwek. 😉

Paznokcie? Hybrydy wykonane przez koleżankę za 50 zł. Kolor: Semilac 138 Perfect Nude. Jest nieco jaśniejszy niż na zdjęciach i miał drobinki, których nie było widać, ale odbijały światło. Myślę, że wystarczy tych szczegółów.

organizacja wesela

Makijaż zrobiłam sobie sama. Teraz trochę żałuję, że nie zrobiłam mu zdjęcia w zbliżeniu, ale trudno, czasu nie cofnę. Był bardzo prosty, wykonany przy pomocy kosmetyków i pędzli, które systematycznie gromadziłam od jakiegoś czasu i używałam ich wcześniej (i później). Były to kosmetyki z kategorii tanie (albo chociaż niedrogie), ale dobre. A jeden nawet był domowy! Oto lista:

Narzędzia:

  • Pędzel do podkładu Hakuro H50 (36 zł)
  • Aplikator (puszek) do pudru sypkiego Inglot  (7 zł)
  • Pędzel do różu Hakuro H21 (29 zł)
  • Płaski rossmannowy pędzelek do cieni (pewnie jakieś grosze, mam go od wieków)
  • Pędzelek do blendowania Hakuro H69 (30 zł)
  • Palec – do nakładania baz pod makijaż oraz rozświetlacza na kości jarzmowe 😉

Kosmetyki:

  • Rozświetlająca baza pod makijaż Golden Rose (24 zł)
  • Podkład Bourjois Healthy Mix, nr 51 (35 zł w promocji w Rossmannie)
  • Baza pod cienie Catrice (15 zł)
  • Korektor Catrice Camouflage Cream 010 Ivory (kilka zł?)
  • Puder do twarzy DIY (chcecie “przepis”?)
  • Puder do brwi Golden Rose, nr 107 (11 zł)
  • Żel do brwi Catrice (kilkanaście zł)
  • Paletka cieni Make Up Revolution ICONIC 3 (20 zł)
  • Beżowa kredka na „linię wodną” MySecret (kilka zł)
  • Tusz do rzęs Golden Rose (10 zł)
  • Róż do policzków Catrice Multi Matt 020 La-Lavender (15 zł)
  • Rozświetlacz MySecret (kilka zł)
  • Matowa pomadka do ust w kredce Golden Rose – mój idealny kolor nr 10 (12 zł)
  • Utrwalacz makijażu Inglot (21 zł)

Chciałam też mieć sztuczne rzęsy, ale nie nauczyłam się ich przyklejać. Życie.

No i to by było na tyle, jeśli chodzi o wyglądowe sprawy. Posumowując – zrób tak, żeby czuć się ze sobą dobrze. Chcesz być księżniczką? Bądź! Wolisz trampki? Nie wahaj się! Po prostu bądź sobą, naprawdę, najpiękniej człowiek wygląda, gdy ubierze się (i umaluje itd.) w zgodzie ze swoimi upodobaniami, a nie wtedy, gdy przebierze się za kogoś kim nie jest.

Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂

Pozostałe wpisy z tego cyklu:

  1. Organizacja wesela po swojemu, cz. I: jak gdzie, kiedy?
  2. Organizacja wesela po swojemu, cz. II: zaproszenia, prezenty, fotograf, obrączki i transport
  3. Organizacja wesela po swojemu, cz. IV: dobre samopoczucie gości