Rozważacie szybki wypad do Berlina i/lub Szczecina? W tym tekście znajdziecie wszystko, co potrzebujecie na ten temat wiedzieć! 🙂
Od lat pielęgnujemy z Mężem (choć wtedy jeszcze nie-mężem) tradycję wiosennych wyjazdów do dużych (a czasem i niedużych) miast w Polsce. Tym razem popadłam w zwątpienie, bo „kończą” nam się już miasta i chyba trzeba będzie zacząć uskuteczniać wycieczki do stolic krajów z Polską sąsiadujących, co wcale nie jest złym pomysłem – ale po prostu droższym. 🙂 Zaczęłam więc przeglądać strony z tanimi lotami i pewnego dnia moim oczom ukazało się rozwiązanie naszego „problemu” Pierwszego Świata – tanie loty na trasie Warszawa-Szczecin. Wyjazdu do Szczecina do tej pory odmawiałam, bo przecież to tak daleko – 8h w pociągu to jednak pół dnia. Oczywiście można jechać w nocy, ale to jest dosyć męczące. A tu nagle okazuje się, że za taką samą kwotę, jaką wydalibyśmy na pociąg, da się polecieć! A sam lot trwa ok. 45 minut. Sprawdziliśmy.
I dzień – przylot
Późnym wieczorem (po 22) przylecieliśmy na lotnisko w Goleniowie i stamtąd mieliśmy transfer autobusem do Szczecina (wskazówka: poszukaj biletów na TEJ stronie). Wjeżdżaliśmy od takiej strony, że mieliśmy przepiękny widok na oświetlone budynki Starego Miasta – cudo. W hotelu byliśmy ok. 23. Jeśli chodzi o podróż samolotem do Szczecina, to minus jest właśnie taki, że Goleniów jest oddalony od Szczecina i dojazd busem zajmuje ok. 50 minut.
II dzień – płaczące niebo nad Szczecinem
Śniadanie u Króla Jana
Zaczęło się tak, że nie zadzwoniły nam budziki i wstaliśmy o 9. Nie wiem, jakim cudem byłam gotowa (włącznie z myciem głowy, suszeniem i makijażem) o 10, ale widocznie jak się zbiorę w sobie, to potrafię. 😀 Burżujsko poszliśmy sobie na śniadanie do Bajgli Króla Jana, które mieliśmy bardzo niedaleko, a które bardzo polecam – to idealne śniadanie, a każdy znajdzie tam coś dla siebie – i roślino-, i mięsożerca.
Zamek Książąt Pomorskich
Niestety tego dnia lało jak z cebra. Trzeba było jakoś przeżyć ten peszek, więc wybraliśmy się najpierw na zwiedzanie zamku. Ta przyjemność kosztuje 12 zł bez ulgi, a z ulgą 6. Według mnie zamek jest przepiękny z zewnątrz, ale i wewnątrz było ciekawie – krypty z cynowymi sarkofagami książęcymi, sala kartograficzna, sala z makietami (przepiękne! nie wiedziałam nawet, że wciąż jest tyle zamków w Polsce), Galeria Gotycka z obrazami sztuki współczesnej i – najciekawsza naszym zdaniem – Cela Czarownic.
Szczecin się postarał i sale są naprawdę fajnie zrobione, jeśli chodzi o multimedialność i przybliżanie kultury przeciętnemu zjadaczowi chleba. A na deser to, co niedźwiadki lubią najbardziej, czyli widok z Wieży Dzwonów. Niestety zdjęcia nigdy nie oddają tych widoków, ale może zachęcą Was do odwiedzenia Szczecina.
Nadal padało, a do wybranej przez nas trasy w schronach zostało nam jeszcze trochę czasu, więc poszliśmy na lunch do Jak Malina. Mają tam piękne lunche, ale tego dnia akurat był zbyt miętowy, jak na mój gust, więc wzięłam sobie stałe danie z karty – makaron bodajże izraelski z bakłażanem. Pyszka. Naprawdę polecam.
Zwiedzanie schronu przeciwlotniczego
Nasyceni żarełkiem wybraliśmy się do schronów (Podziemne Trasy Szczecina). Wybraliśmy trasę II Wojna Światowa, a więc zostaliśmy zaprowadzeni do rekonstrukcji schronu przeciwlotniczego. Muszę przyznać, że warto się na coś takiego wybrać, bo rzeczywiście można poczuć ten klimat – oprowadzanie trwa godzinę i jest tak pomyślane, że pobudza wyobraźnię. Dodatkowo przewodnik był bardzo sympatyczny i nie unikał żarcików, a to bardzo nietuzinkowe podejście do tematu wojny. Jest jeszcze druga trasa – Zimna Wojna – która obejmuje zwiedzanie schronu przeciwatomowego. Cena takiej atrakcji to odpowiednio 25 zł – za bilet normalny i 20 zł – za bilet ulgowy.
Wciąż padało, więc poszliśmy po prostu do multitapu The Office, w którym panował iście londyński wystrój (szczególnie w sali w podziemiu). Podsuszyłam swoje całkowicie przemoknięte stopy, trochę się ogrzaliśmy i wyruszyliśmy w świat, żeby kupić coś na kolejny dzień na wyjazd do Berlina (i na szybkie śniadanie rano). Dość wcześnie wróciliśmy do hotelu i wymarznięci wygrzewaliśmy się pod kołdrą. 🙂
Nieszczęśliwy wybór noclegu
Okazało się też, że hotel zrobił nas w jajo, bo wyłączyli ciepłą wodę ze względu na działalność Szczecińskiej Energetyki Cieplnej i tylko powiesili karteczkę w windzie informującą o tym i przepraszającą za „nieudogodnienia”. Gdy Olek (to imię mojego Męża – będę się nim posługiwać, bo ciągłe używanie zwrotu „mój Mąż” trochę mnie irytuje) poszedł zapytać, co proponują, postanowili zaproponować wymeldowanie. A my mieliśmy na kolejny dzień zaplanowany całodniowy wypad do Berlina i nie było o tym mowy. Nie wiem, czy macie świadomość, ale hotel (od jednogwiazdkowego) ma obowiązek zagwarantować bieżącą ciepłą wodę. To jest zapisane w ustawie. Jeśli więc kiedykolwiek coś takiego Was spotka, dopominajcie się o swoje. Ten hotel to Campanile Polska. Nie będę go kryć, zamierzam złożyć reklamację i nigdy więcej nie skorzystam z jego usług.
III dzień – Berlin
O 9 siedzieliśmy już w autobusie do Berlina, a na miejscu byliśmy ok 11:30 (wskazówka: bilety można kupić na stronie, którą podawałam przy dniu I, ale również możecie kupić bilet na kolej regionalną przez PKP). Sama droga była fascynująca i pokazała jak bardzo jesteśmy w Polsce do tyłu z ekologią. Zaraz po przekroczeniu granicy ukazały się naszym oczom wielkie farmy wiatraków po lewej i wielkie farmy paneli słonecznych po prawej, przeplatane połaciami żółciutkiego rzepaku. Z dworca ZOB bez problemu dotarliśmy metrem (ze stacji Kaiserdamm) do Alexanderplatz, gdzie rozpoczęliśmy naszą wyprawę (wskazówka: zaopatrzcie się w euro drobniejsze niż banknot 100, żeby móc kupić dzienny bilet – Tageskarte – w automacie; normalne są po 7 €; zaopatrzcie się też wcześniej w plan metra i plan miasta – my to wszystko mieliśmy w książkowym przewodniku). Zaskoczy Was brak jakichkolwiek bramek w metrze – Niemcy mają najwidoczniej bardzo wysoki poziom zaufania społecznego. 🙂
Wyspa Muzeów i Muzeum Pergamońskie
Z Alexanderplatz przeszliśmy się do Wyspy Muzeów (i po drodze wypiliśmy najgorszą kawę ever, która jednak spełniła swoje zadanie), gdzie znajduje się główny cel naszej wyprawy – Muzeum Pergmońskie, w którym spędziliśmy jakieś 2h, bo niestety większość eksponatów była w renowacji. Jednak zobaczyliśmy wjazd do Bramy Isztar i część poświęconą kulturze islamu, co też było fascynujące.
A architektura hellenistyczna i Ołtarz Pergamoński? Następnym razem, gdy już będą po renowacji 🙂 Bilet do Muzeum Pergamońskiego kosztuje 12 €, a audioprzewodniki są w cenie. I mają je też w języku polskim. 🙂
Unter den Linden
Z Wyspy Muzeów skierowaliśmy się na deptak Unter den Linden i przeszliśmy się aż do Bramy Brandenburskiej, skąd odbiliśmy najpierw w lewo do Pomnika Pomordowanych Żydów Europy, a później w prawo – do Reichstagu.
Kontynuując spacer, udaliśmy się do Checkpoint Charlie, ale to akurat uważam za słabe. Ot, taka atrakcja turystyczna, stoi sobie statysta udający amerykańskiego żołnierza i ludzie ustawiają się w kolejce, żeby zrobić sobie z nim zdjęcie. Nie moja bajka. Właściwie od razu wyruszyliśmy na obiad do wegańskiej Daluma (Dalumy?) i jedliśmy tam coś w rodzaju Budda Bowls. Nie byliśmy tym jakoś szczególnie zachwyceni, bo nie było gorące, ale przynajmniej zdrowe i najedliśmy się na długo. I tam akurat kawa była pyszna!
East Side Gallery
Przedostatnim przystankiem był Mur Berliński i East Side Gallery. 1316-metrowa pozostałość muru została zamalowana przez artystów z całego świata – dlatego też większa jej część jest odgrodzona od chodnika barierkami. Znajdziecie tam m. in. słynny pocałunek Breżniewa i Honeckera. A także wiele innych niesamowitych dzieł.
Największa przypadkowa atrakcja dnia
Tym sposobem zatoczyliśmy niemalże koło i znów wylądowaliśmy na Alexanderplatz, gdzie dość sprawnie zrobiliśmy szybkie zakupy w DM i w Edece (jeśli obserwujecie mnie na Insta, możecie zobaczyć, co kupiłam 🙂 na wyjazdach staram się też coś tam publikować w Stories, więc być może też Was to zaciekawi). Jednak, co najciekawsze trafiliśmy tam na Günthera Krabbenhöfta, czyli prawdopodobnie najlepiej ubranego starszego pana na świecie. 🙂 Polecam Wam bardzo śledzić jego instagram (g.krabbenhoft). Po tych wszystkich atrakcjach zmęczeni wróciliśmy w dość szaleńczym tempie na autobus. Dlatego polecam raczej kupić bilet na dworzec ZOO – jest zdecydowanie bliżej centrum niż ZOB.
IV dzień – pożegnanie ze Szczecinem i pyszny indyjski obiad
Dzień zaczęliśmy znów od pysznego bajglowego śniadania, a ja w końcu przekonałam się, że to cappuccino, a nie mokka, jest moją ulubioną kawą. 🙂 Korzystając z dobrej pogody przeszliśmy się po Starym Mieście, wstąpiliśmy do przepięknej gotyckiej Katedry św. Jakuba (wstęp 8 zł i mało przyjemna pani, która informuje o tym stukając palcem w tabliczkę), w której znajdują się niesamowite ołtarze w nawach (poniżej przykład), po czym zrobiliśmy sobie spacer bulwarem nad Odrą aż do Wałów Chrobrego.
Stamtąd pojechaliśmy do dzielnicy willowej, chłonąc po drodze widok willi znajdujących się przy al. Wojska Polskiego.
W tej niesamowitej dzielnicy, która niestety bije piękny Stary Żoliborz na głowę, zrobiliśmy sobie przyjemny spacer małymi uliczkami i w końcu wróciliśmy na obiad do Kathmandu. Jeżeli lubicie kuchnię indyjską, to na pewno przypadnie Wam do gustu. Poza tym piękny wystrój i przepyszne lassi! W moim osobistym rankingu knajp indyjsko-tajsko-nepalskich ta chyba wygrywa. Tuż przed odjazdem wstąpiliśmy do Browaru Stara Komenda, który swoim wystrojem wygrał ze wszystkimi browarami restauracyjnymi i multitapami, w jakich kiedykolwiek byłam.
Ogólne wrażenia
Szczecin to bardzo ładne zachodnie, poniemieckie (to widać szczególnie w budynkach na Wałach Chrobrego – przewodnik ze schronów wyjaśnił nam, że gdy Szczecin był jeszcze Stettinem, alianci nie zbombardowali jedynie tych terenów, żeby mieć, gdzie w razie wygranej przebywać) miasto. Sądzę, że miałabym przyjemniejsze wspomnienia, gdyby nie to, że tak padało, ale to przecież nie wina Szczecina. 🙂 Architektura jest super – szczególnie polecam wyprawę do dzielnicy willowej. Jedzenie też było super, a bajgle to w ogóle mistrzostwo świata! Gdyby pogoda była lepsze to pewnie wybralibyśmy się też nad któreś jeziorko i do jakiegoś parku, ale cóż – następnym razem.
Berlin nie uwiódł nas tak, jak Londyn. Od razu gdy wjechaliśmy do miasta odnieśliśmy wrażenie, że jest całe szare i betonowe. Niestety też niespecjalnie czyste, ale to chyba akurat normalne w wielkiej europejskiej stolicy. A Niemcy (przynajmniej ci z Berlina) wcale nie są tak bardzo wierni zasadzie Ordnung muss sein, bo przechodzili sobie przez ulicę gdzie chcieli, co jest logiczne, bo czasami mieliśmy problem z tym, żeby znaleźć przejście dla pieszych. Jednak mój mąż, gdy byliśmy na Wyspie Muzeów skwitował Berlin i Niemców „ale trzeba im przyznać – mają rozmach”. Rzeczywiście, przestrzenie między budynkami są tam ogromne (gdyby porównywać pod tym względem Londyn, to ktoś mógłby go ocenić jako duszny, ale dla mnie był po prostu przytulny), a same budynki wielkie, masywne i majestatyczne. Berlin wyglądał też jak jeden wielki plac budowy (o czym przeczytałam wcześniej we wpisie na blogu worqshop, który powstał jakiś rok temu, więc tam jest chyba tak cały czas).
A Wy, byliście w Szczecinie albo Berlinie? Jakie są Wasze wrażenia? Może macie jeszcze jakieś knajpki do polecenia?
Obserwuj mnie na Facebooku, Instagramie i Bloglovin. 🙂
Co jeszcze może Cię zainteresować: